– Ajo mom najlepszy, bo niemiecki.

Nie wszyscy byli kowbojami, było kilku górników; ale synowie hutników, piekarzy i kierowców nie przebierali się za hutników, piekarzy i kierowców, oni przebrali się za kowbojów, bez wyjątku. Nie chciałem się przebierać za starego K., nie bardzo wiedziałem, jak miałby wyglądać mój kostium, nie bardzo wiedziałem, kim tak naprawdę jest stary K., choć on sam przedstawiał mi się zwykle jako „magister sztuk najpiękniejszych”. Stary K. miał w piwnicy tego domu swój warsztacik, do którego nigdy mnie nie wpuszczał, a w którym powstawały…rzeczy, które tymczasowo muszę robić, żeby cię utrzymać, synek. Ale pamiętaj, ojciec twój jest kimś, jest absolwentem akademii sztuk przepięknych, artystą plastykiem, mnie się nie musisz wstydzić, o nie. Jak się trochę polepszą czasy, znów będę wystawiał, znów będę malował, rzeźbił, znów będą o mnie mówić, a wtedy zarobię takie pieniądze, że… – i tu zaczynał wyliczankę rzeczy, które nam kupi, kiedy tylko czasy się poprawią; matka zwykle przerywała te wywody na swój sposób, zwykle mieszając powiedzonka:

– Chłopie, przestałbyś wreszcie obiecywać gruszki w popiele…

Nie mogłem się przebrać za starego K., musiałbym wtedy mieć na sobie stary poplamiony farbami fartuch i przedstawić się jako ktoś przebrany za kogoś przebranego za magistra sztuk przepięknych, wolałem stać się Kurro Himenezem. „Jestem przebrany za Kurro Himeneza”, powiedziałbym na środku sali, podczas prezentacji, gdybym nie wiedział, że zaraz się zasieje milczenie, a potem nastąpi szmerek, a potem padnie pytanie z ust pani, na które spuszczę tylko wzrok po czarnych sztruksach, aż po kapciuszki: „A kto to jest?”

Kurro Himenez, za którego mnie przebrano, miał spodnie obszyte w pasie szarfą (nie miał więc prawdziwego paska), białą koszulę z oblamowanymi rękawami i wstążkę na szyi, miał też czarny kapelusz wykonany własnoręcznie przez starego K. z tektury (nie miał więc prawdziwego kapelusza) i – och, to pewne – nie był kowbojem. Matka i stary K. tym razem się postarali, choć początkowo wszystko odbywało się jak zwykle:

– Będziesz miał najoryginalniejszy i najpiękniejszy strój na balu. Pamiętaj, synek, ojciec jak już się za coś weźmie, to konkurencja drży.

Ze strachu oczywiście – mówił stary K., sklejając kapelusz.

– Na pewno zostaniesz królem balu – mówiła matka, obszywając spodnie, przegryzając nitkę, spozierając na starego K. – Tylko sklej mu to równo, chłopie.

– „Chłopie” do mnie nie mów przy dziecku, lepiej patrz, czy szyjesz równo.

– Ja na pewno szyję równo, ja mu w przeciwieństwie do ciebie nie pomagam raz do roku, tylko codziennie mu piorę, szyję, gotuję, i to nie jest wielkie halo, a ty jak już się łaskawie dziecku do pomocy zabierzesz, tobyś najchętniej do zdjęć przy tym pozował. Chłopie.

– No patrz, będzie zaczepiać denerwować mnie jak sklejam, się ręka zatrzęsie, to wcale nie będzie równo, idź mi stąd, idź do kuchni najlepiej, tam masz miejsce!

– Ty, uważaj, boja ci zaraz do kuchni pójdę, ustawiać-przestawiać to ty se możesz tych swoich na dole, rodzinkę swoją, a nie mnie, będzie mnie przestawiał, do pierona jasnego, jak dziecku szyję! Cham.

– Coś ty powiedziała? Cham, do ojca, przy dziecku?! Ty stara świnio, mnie będziesz obrażać?

A ty, synek, matce uwagi nie zwracasz? To sami se sklejajcie, proszę bardzo, ja się z rynsztokiem spoufalał nie będę, koniec!

– Ty pieronizno zapieronowano, wynoś mi się stąd, całe życie sama dziecku pomagam, to i teraz se poradzę! A ty nie becz! Co beczysz?

– Dziecko przez ciebie płacze, gnoju ty, stary chamie zbolały ty!!

– Na korytarzu mi nie rycz, krowo, na pastwisko się wynoś! Sąsiedzi nie muszą wiedzieć, że krowę w mieszkaniu trzymam!!

Ale w końcu postarali się, każde z osobna, ojciec wrócił do sklejania kapelusza w nocy, już sam na sam ze sobą musiał dowieść, że nie rzuca słów na wiatr; skoro raz obiecana kara nie traciła na ważności, nie ulegała przedawnieniu, także i inne obietnice nie mogły być lekceważone, tego się trzymał; w końcu się postarali.

Nie zostałem królem balu, choć jako jedyny nie byłem górnikiem ani kowbojem, a może właśnie dlatego; nie zostałem królem balu, bo byłem Kurro Himenezem, a nikt nie wiedział, kto to taki; bo to, co brałem za serial, było filmem, którego nikt nie obejrzał, wszyscy za to oglądali westerny. Choć może nie zostałem królem balu dlatego, że stojąc na środku sali podczas prezentacji, powiedziałem:

– Jestem przebrany za kowboja.

I było milczenie, i był szmerek, ale nie było pytania, mogłem więc wstąpić do szeregu i zrobić miejsce następnemu, ale nie byłem kowbojem, i oni o tym wiedzieli równie dobrze jak ja, i znaleźli pretekst. Bo miałem kapelusz z tektury. I kiedy podszedł pierwszy i powiedział:

– Te, kowboj, ciulowy mosz kapelusz i szarpnął za rondo, i oderwał kawałek, potem każdy z nich, każdy w skórzanym, prawdziwym kapeluszu na głowie podbiegał ukradkiem i skubał kawałek, tak że pod koniec zabawy nie miałem już kapelusza, tylko coś w rodzaju czarnego czako, właściwie mógłbym się już przedstawiać jako górnik. Potargali mój tekturowy kapelusz i już rozumieli, co to znaczy, jak się mówi, co się robi innemu, kiedy udaje, że jest swój.

Ślina. Plwociny, charki, griny, gluty. Szkoła była ich przytułkiem. Śliną znaczono w niej terytoria, śliną się porozumiewano, śliną wyznawano miłość i pogardę.

Pluto, pluliśmy. Nauczono mnie pluć. Zanim po raz pierwszy napluto na mnie, jednego z pierwszych dni szkolnych w ogóle, zobaczyłem, jak się rozmawia, plując; dwóch siódmo – czy ósmoklasistów, w każdym razie tych olbrzymów, doroślaków, którym pętaliśmy się między nogami przez pierwsze lata, którzy nie zwracali na nas większej uwagi niż na gołębie, dwóch z nich rozmawiało ze sobą, plując, rozmawiało za pomocą plucia, być może była to ostatnia faza rozmowy, która nie zdołała zakończyć się kompromisem, być może zaś była to jej jedyna możliwa faza, być może tych dwóch już od dawna rozmawiało ze sobą wyłącznie za pomocą plwocin; tak czy inaczej, jednym z obrazków powitalnych, jednym z pierwszych widoków, jakimi powitała mnie szkoła, stara, przedwojenna, renomowana (jak mawiał stary K.), który także do niej chodził przed laty, tak więc może nawet pierwszym z obrazów, które zapamiętałem na zawsze, z których przyszło wyciągnąć mi wnioski, była ta milcząca rozmowa. Jeden pluł na drugiego, drugi pluł na pierwszego, najpierw na zmianę, jakby wymieniali poglądy, potem już zajadle, jednocześnie, seryjnie, już nie czekając, aż stosowna porcja spłynie na język ze ślinianek, tylko plując na wiwat, za wszelką cenę, coraz wątlejszymi bryzgami plując sobie w twarz; rozmawiali ze sobą, plując sobie wzajemnie w twarz, czemu przyglądała się ze znużeniem grupka innych doroślaków, a kiedy już im zaschło w ustach, wytarli twarze rękawami mundurków i rozeszli się, każdy w swoją stronę.

To była bardzo stara szkoła, najlepsza według starego K., niektóre z nauczycielek jeszcze go pamiętały. Mówił:

– Ja chodziłem do tej szkoły, i twój wujek, i twoja ciotka, i nikt nigdy nie przyniósł wstydu naszej rodzinie, ty też nie możesz go przynieść.

Byłem więc bardzo uważny, żeby tylko gdzieś się wstyd nie nawinął, wysilałem oko i ucho, żeby jak najszybciej jak najwięcej pojąć, nauczyć się, co to znaczy być uczniem tej szkoły, tymczasem jednak nic nie rzucało mi się w oczy lepiej niż ślina. Ślina była pouczająca.

Szybko oduczyła mnie kontaktu z poręczami, jakiegokolwiek kontaktu, nie mówiąc o niewinnej perwersji zjeżdżania z poręczy, bo poręcze w t e j szkole były zawsze zaplute, lepkie od śliny, zieleniejącej tu i ówdzie wskutek zwyczaju doroślaków, ale i młodszych uczniów tej szkoły, zwyczaju wychylania się przez barierkę z ostatniego piętra i plucia studniowym korytarzem w dół, plucia na ręce nieopatrznie sunące wzdłuż poręczy, na dłonie tych, którzy jeszcze się nie oduczyli kontaktów z poręczami, oczywiście nie każde splunięcie trafiało w tę dłoń, czasem polowanie się nie udawało, choć techniki namierzania celu zawsze mi imponowały, albowiem plujący wysączał z ust glut-kokonik na ślinowej szypułce i pozwalał mu swobodnie zwisać spomiędzy warg, dopóki nie został naprowadzony na ruchomy cel, wtedy glut się uwalniał i spadał w wyznaczonym kierunku, nie zawsze trafiał w nieostrożną dłoń, czasem, mimo licznej grupy polujących, nikt nie trafiał dokładnie, nikt nie rozstrzygał konkursu na swoją korzyść, za to prawie wszystkie charki trafiały w poręcz i prędzej czy później ręka, która uszła pociskom, ścierała glut z poręczy, tak czy inaczej więc dostawała nauczkę, i tę jedną z nauk, których udzieliła mi ślina, pojąłem i zapamiętałem szybko; najszybciej i najwięcej w pierwszym okresie mojej edukacji nauczyła mnie ślina. Wydawało się, jakby w tej szkole wszyscy cierpieli na nadmiar śliny, pozbywali się jej bez ustanku i bez okazji, jakby wszystkich nękał permanentny ślinotok; och, oczywiście pluli przede wszystkim chłopcy, i to chłopcy szczególni, tak zwane chachary ze Sztajnki, ulicy Cmentarnej, która podczas okupacji zwana była ulicą Kamienną, Steinstrasse, ulicy zamieszkiwanej wyłącznie przez byłych, obecnych lub przyszłych grabarzy i ich rodziny, ulicy alkoholików, nędzarzy i przestępców, którzy kopulowali tym owocniej, rozmnażali się tym zacieklej, im większą biedę przyszło im klepać, im więcej w nich wstępowało beznadziei. Mimo stosunkowo niewielkiego obszaru, jaki zajmowała Cmentarna i jej sąsiedztwo, wyniki prokreacyjne jej mieszkańców były na tyle wysokie, że niwelowały zupełnie różnicę między chacharami ze Sztajnki a resztą uczniów, zdążających na lekcje z innych osiedli, rozsianych po odleglejszych częściach miasta, resztą uczniów z tak zwanych lepszych rodzin, z tak zwanych rodzin normalnych; ach, można by rzec, że owa reszta, która uczęszczała do tej szkoły z osiedli cieszących się opinią zwykłych, normalnych, a nawet nieposzlakowanych, stanowiła w t e j szkole mniejszość, można by rzec, że t a szkoła zdominowana była przez chacharów z Cmentarnej i okolic, którzy cierpieli na permanentny nadmiar śliny. Asfaltowe podwórko, oblegane przez tłumy dzieciaków podczas długiej przerwy, zdobione było wianuszkami plwocin, znaczącymi miejsca, w których odbywały się grupowe dyskusje. Kiedy w kilkuosobowych grupkach odbywały się owe niespełna dwudziestominutowe pogadanki między dzwonkami, mówiący przerywał co jakiś czas wywód splunięciem, przysłuchujący się potakiwali, cedząc gluty przez zęby, im bardziej popluwali, tym zdecydowaniej zgadzali się z mówiącym, a zwieńczeniem podobnych obrad było wspólne spluwanie na asfalt wszystkich. Po lekcjach na swoich podwórkach mieli jeszcze papierosy. I właściwie więcej w ich życiu już się nie zmieniało, widywałem ich potem przez lata, już dorosłych, do dziś ich widzę, jak się zbierają pod domami, stają w kółeczku i gadają o silnikach, filmach karate i genitaliach swoich kobiet, które stoją przy nich i śmieją się; gadają, palą papierosy i plują na asfalt, zostają po nich wianuszki śliny, jak przed ćwierćwieczem na szkolnym podwórku. Ślina była moją pierwszą nauczycielką, ona przywracała mnie do porządku, przerywała nam zabawy, nam, młodszym, którzyśmy tkwili jeszcze w etapie naśladownictwa, więc i zabawy mieliśmy te same co doroślało, siódmo – i ósmoklasiści, nastoletnie chachary z Cmentarnej. Kiedy graliśmy w duce, wrzucanie monet do wykopanego dołka, ślina znudzonego doroślaka była definitywnym sygnałem końcowym, doroślaki pluły nam do dołków bezinteresownie, tak że musieliśmy kopać nowe, do których także nam pluli, tak że musieliśmy korzystać po kryjomu z ich dołków, ucząc się w ten sposób konspiracji i jednocząc w dreszczyku wspólnego zagrożenia. Ślina pierwsza nauczyła mnie dyskrecji, kiedy przyniosłem pokazać kumplom zeszyt z autografami, kiedyśmy go oglądali przed lekcją w zwartym kręgu, przepychając się, by mieć lepszą widoczność, kiedy zainteresowany zbiegowiskiem siódmak podszedł i zagadnął: „Co tam mocie?”, kiedy usłużnie podałem mu zeszyt, mówiąc z dumą i respektem:


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: