– Synek, słuchaj mnie teraz. Ojciec twój zna się w życiu na trzech rzeczach: na samochodach, koniach i kobietach; może nie na wszystkim się znam, w matematyce fizyce już ci nie pomogę, w moich czasach takie zadania jak u was w szkole to robiono na uniwersytetach; może się tam nie we wszystkim orientuję, ale się orientuję w kobietach, autach i koniach, to na pewno. I powiem ci więcej, synek: Prawdziwemu Mężczyźnie wystarczy się na tych rzeczach poznać, bo to są rzeczy w życiu najpiękniejsze.
Prawdziwy Mężczyzna powinien sobie umieć wybrać sprawny samochód, rasową kobietę, a jak ma jeszcze pieniądze i stajnię, to i konia pięknego dokupić; pamiętaj, synek, kobieta musi być rasowa, koń piękny, nie odwrotnie. Obyś lepiej wybrał w życiu ode mnie, to jest moje marzenie z tobą związane; każdy ojciec chce, żeby syn miał od niego lepiej, widzisz: mnie tam na konia stać nigdy nie było, garaż musimy wynajmować, żeby mieć z czego opłacić twoje wychowanie, żebyś na ludzi wyrósł, a kobietę wybrałem źle – synek, synek, piękna to ona może i była, rasowa to już nie za bardzo, ale co ja ci będę o matce mówił, co ja ci będę…
Stary K. jak najdłużej próbował odwlec moment zauważenia zmian, które się w mojej powierzchowności dokonywać zaczęły, zareagował chyba dopiero, kiedy wpadłem pod młodzieńczy pryszcznic (jeśli o mnie chodzi, gotów byłem bić w mordę wynalazcę słowa „trądzik”; wynalazł je z całą pewnością jakiś Prawdziwy Mężczyzna, któremu pod okiem dorastał syn; słowo wtłaczające w zdrobniałą i pogardliwą nietykalność: kto ma siusiaka nieokolonego włosem, kto ma meszek pod nosem, kto jeszcze się z niewinności nie wykaraskał, temu sądzony trądzik i basta – o nie, ja tylko wpadłem pod pryszcznic). Owóż stary K., poważnie zaniepokojony, zagadnął matkę:
– Ty, co on ma taki sznapsbaryton ostatnio, zaziębił się? Pilnujesz go, czy szalik nosi?
– Chłopie, o czym ty gadasz w ogóle? Twój syn mutację przechodzi, dojrzewa, wąs mu się sypie, a ty bujasz w obłokach, jakbyś był studentem wiecznym.
– No co ty powiesz, mutację? To chuchro?
– Czekaj, ile on ma lat, no przecież za wcześnie jeszcze… Ale te syfy na gębie… i taki się zrobił nieforemny, takie proporcje zachwiane…
– Komu ty ubliżasz, ty Casanovo z Koziej Wólki, na siebie zerknij do lustra, a synka w spokoju zostaw, łachudro! Brzuch ci się wylewa, cycki jak u panienki, zęby do wymiany, ale młodzieniaszka udajesz!
– Milcz, ty… wściekła suko, milcz, a nie szczekaj tym swoim głosem jazgotliwym! Boże, ja teraz zwariuję z nimi, ten z tym sznapsbarytonem i ta stara szczekaczka…
– Szczekaczka? Suka? A co ja robię teraz?
Co ja, do kurwy nędzy, w rękach teraz trzymam i segreguję nad pralką?! Majciory twoje białe, chamie! Podkoszulki zaśmierdłe potem! Skarpety skisłe od szwai, śmierdzącej nogi! I ty do mnie z pyskiem? No to won, prania nie będzie, idź na ulicę, poderwij jaką młódkę, coby ci prała, gotowała, gnoju stary!!!
– Mnie nogi nie śmierdzą i nie śmierdziały nigdy! W t y m domu nigdy nikomu nie śmierdziały nogi! I ja sobie wypraszam chamskie odżywki! Mnie się ceni, mnie się szanuje, mnie się poważa, wszędzie, tylko nie w domu rodzinnym, bo w tym domu się na mnie tylko szczeka!
I trzaskał drzwiami stary K., i schodził piętro niżej, do mieszkania swego rodzeństwa, i zanim jął się skarżyć tradycyjnie na mojrę małżeńską, wwąchiwał się we własne pachy, potem przechodził do łazienki, zdejmował pantofle i stękając, starał się sięgnąć stopą pod nos, wyginał nogę, naciągał rękoma i sprawdzał, a potem szczerzył zęby i chuchał do lustra – a kiedy nie znalazł żadnego uszczerbku zapachowego, utwierdzał się w przekonaniu, że matka moja w kolejną fazę paranoi wkracza, już pierwszych urojeń doznaje: bo nie dość, że w nim męskiej prawdy nie widzi, Prawdziwego Mężczyzny w nim widzieć nie chce, to już się zaczęły halucynacje węchowe; koniec już blisko, zawsze wszystko się zaczyna kończyć od smrodu.
Stary K. zaczął mnie w tym okresie mutacyjno-pryszcznicowym odwiedzać w pokoju, były to, by tak rzec, niezapowiedziane wizytacje; skradał się najpierw na palcach w skarpetach pod drzwi i nasłuchiwał, a potem jednym szarpnięciem klamki otwierał i wpadał do środka, łypiąc na mnie podejrzliwie; te niezapowiedziane wizytacje starego K. były jednak dla mnie dość łatwe do przewidzenia, bo właśnie cisza go zdradzała, brak naturalnego skrzypienia podłogi, domyślałem się, że jeśli za drzwiami robi się niepokojąco cicho, skrada się stary K. i będzie mnie, by tak rzec, wizytował. Przychodził też wieczorami, przed zaśnięciem; kiedy jego parsknięcia kąpielowe, pierdnięcia wanienne, pogwizdywania ręcznikowe cichły, wiedziałem, że zaraz będzie u moich drzwi, że nim wtargnie, przyłoży ucho do szpary lub oko do dziurki od klucza, myślałem, oj myślałem czasem, czyby kiedyś niby przypadkiem, niby zupełnie bezwiednie nie włożyć w tę ciszę za drzwiami, wprost przez dziurkę od klucza, czegoś ostrego, och, choćby dobrze utemperowany ołówek, myślałem, oj myślałem, czy wbiłby się tylko w oko, czy głębiej, przez oczodół dotarłby do mózgu starego K., tam gdzie lokował się jego nabrzmiały ośrodek moralności, i pozwolił mu wypłynąć, odsączyć się ciurkiem na świeżo pastowany parkiet przedpokoju.
– Ręce na kołdrę!!
Zwykle ta komenda przerywała mi mordercze knowania, stary K. już stał u mego wezgłowia i mierzył we mnie brwią zmarszczoną.
– Jak ty śpisz? Cały pod kołdrą? A może nie śpisz? Coś tam robił?
I ściągał ze mnie kołdrę. Rutynowa kontrola, nigdy mu się to nie znudziło.
– Oj nie odkrywaj, bo zimno. Co znowu, przecież spałem…
Zakrywałem się i odwracałem do niego plecami.
– Pamiętaj, synek, w twoim wieku najgorsza rzecz to świństwami się interesować.
Od tego się biorą zboczenia. Od przedwczesnych zainteresowań. Potem ani się uczyć nie chce, ani nic porządnego…
– Wiesz coś o tym?
– Ty mi nie pyskuj, gówniarzu! – znów mnie odkrywał, jakby w zamian za to, że słucham jego pouczeń na leżąco, trzeba było mnie odkryć.
– Na pewno oglądasz już jakieś plugastwa z kolegami, przyznaj się. Na pewno już się zabawiasz, gdzie nie trzeba, co? Jak to było, „bilard kieszonkowy”, hę?
Śmiał się sam do siebie, i znowu poważniał, nerwowo, zupełnie bezradnie; odkrywał tę moją kołdrę, jakby miał nadzieję, że gdzieś pod spodem chowa się to dziecko rasy ludzkiej, z którym umiał sobie radzić, do którego nie trzeba było mówić o tych sprawach, tych rzeczach, tych klockach. Było mi go żal, nawet wtedy, kiedy kontynuował pogadanki na dobranoc.
– To jest śmiertelny grzech w tym wieku.
Zresztą w każdym… Niech no ja się dowiem, niech cię przyłapię…
Udawałem, że śpię, słyszałem, jak się wierci, kręci w miejscu, jak rozpaczliwie szuka puenty.
– Pójdziesz do księdza i się wyspowiadasz, jeśliś kiedykolwiek coś brzydkiego robił sam ze sobą. Bo na szczęście nie podejrzewam cię, żeby z kimś. Toby dopiero było… A jeśli sam, i się nie wyspowiadasz – pamiętaj: ręka ci uschnie!
Najpierw wyrosną błony między palcami, jak u żaby, wszyscy będą się z ciebie śmiali, a potem ci uschnie i odpadnie, i to nie tylko ręka!
Nie bardzo miałem co przed nim ukrywać, więc z czasem zaczął baczniej rozglądać się po moich półkach, szafkach, spozierał na moje zdjęcia klasowe.
– Ooo, no całkiem te pannice dorodne już, a kto to jest na przykład ta tutaj, z brzegu…
Sprawiał wrażenie naprawdę poruszonego, zawsze zauważał te z dziewcząt, którym najszybciej rosły piersi, oglądał te fotografie z roku na rok coraz baczniej, bo liderki wyścigu dojrzewających, pulchniejących, wydatniejących biuścików stale się zmieniały, trzymał zdjęcie w ledwie zauważalnie drgającej dłoni, przechylał tak, żeby światło lampy nie odbijało się od błyszczącej powierzchni, żeby móc widzieć wyraźnie, i sprawdzał, i niby to mimochodem pytał:
– A która to jest ta, no jak jej, ta, co jej podpowiadałeś na klasówce?
Kiedy mu pokazywałem, natychmiast mówił:
– Ooo, słaba, słaba, takie chuchro jak ty, nie powinniście się razem pokazywać, bo was psy napadną, nigdzie by nie zobaczyły tylu kości naraz.