Usiadła do roboty i ze złości wymyśliła reklamę płatków kukurydzianych, która błyskawicznie zrobiła furorę w całej Europie i napędziła jej mnóstwo pieniędzy. Nastąpiło to jednak odrobinę później i w ów poniedziałek Elunia jeszcze nie wiedziała, że odniesie kolejny sukces.
Kiedy wczesnym wieczorem, po rozmowie z redakcją „Twojego Stylu” i uzgodnieniu szczegółów nowej reklamy firmy, sprowadzającej obuwie z całego świata, wróciła do domu, telefon dzwonił jak wściekły.
– Czy wy naprawdę wolicie dochodzenie i sprawę sądową? – spytał z irytacją znajomy już głos. – Naprawdę chcecie, żebym stracił cierpliwość? Przecież ja nie popuszczę! Nie zbankrutuję przez was, ale dla zasady, mnie nikt przewiewał nie będzie. Czy ty się nie boisz, idiotko? Kto cię kryje?! Premier?!
Przez krótki moment Elunia usiłowała sobie przypomnieć, kto w jej własnym kraju jest aktualnie premierem, ale wyleciało jej z głowy.
– Przecież miał pan więcej nie gawędzić – wytknęła i pretensją. – Niech pan sobie weźmie tego goryla, stado nawet samce i samice, może się panu rozmnożą. Czego pan się mnie w ogóle czepia ze szkodą dla siebie?
Rozmówcę na ułamek sekundy jakby zatkało.
– Dlaczego ze szkodą? – spytał ostro.
– Bo ze mnie nic pan nie wydoi. Wszystkie siły pan poświęca, żeby ode mnie czegoś chcieć, a ja nawet nie wiem czego. No, rozumiem, pieniędzy. Na szczęście nie mam. Mogę panu dać sto złotych dla świętego spokoju, ale to góra.
– Dowcipy sobie robisz? Wolisz gliny?
– No pewnie, że wolę gliny niż pana. Przynajmniej nie dzwonią codziennie z idiotycznym gadaniem.
Tego po drugiej stronie słuchawki nagle chyba szlag trafił.
– A, do jasnej, chropowatej cholery! – ryknął straszliwie. – Kurrrrrtyzana twoja matuchna, w decybele kopana, jolka spróchniała twojej babci, żeby ją parchy pokryły, kij ci na monogram złotem haftowany! Ty gumo do żucia, ja ci pokażę, krowo niebiańska! Dosyć tego!!!
Trzasnął słuchawką. Eluni ostatnia wypowiedź ogromnie się spodobała i usiłowała ją sobie zapamiętać. Zapisała nawet, pełna obaw, iż czyni to niedokładnie, bo wszystko przebijała krowa niebiańska, wyjątkowo przypadła jej do gustu. Przypomniał jej się Kazio, jego dziwaczne obawy wydawały się nie do pojęcia.
We wtorek o siódmej rano wyrwał ją ze snu dzwonek do drzwi. Ziewając okropnie, pamiętna obietnicy, wyjrzała przez wizjer. Ujrzała dwóch facetów, jednego w zwykłym cywilnym ubraniu, a drugiego w mundurze. Mundur sprawił, iż uchyliła drzwi na długość łańcucha.
– Policja – powiedział ten w cywilu. – Zechce pani nas wpuścić.
Elunia jeszcze nie rozbudziła się całkowicie.
– Ogólnie biorąc pewnie zechcę – zgodziła się. – Szczególnie że mi panów zapowiadano. Ale chcę zobaczyć legitymacje i nie tak, majtnął i już, tylko porządnie. Umiem czytać.
Przytomniejąc stopniowo, przeczytała z uwagą dwa zaprezentowane jej dokumenty, po czym otworzyła drzwi. Żaden z dwóch panów nie rzucił się na nią w zbrodniczych celach, pojęła zatem, że ma do czynienia z prawdziwą policją.
– Komisarz Edward Bieżan – przedstawił się ten w cywilu. – Pani Burska?
– Tak, to ja – odparła Elunia i niepewnie rozejrzała się dookoła. – Przepraszam, nie ma na czym usiąść.
– Nic nie szkodzi. Czy może nam pani pokazać dowód osobisty?
– Proszę bardzo.
Obejrzała się i sięgnęła po swoją wielką torbę na długim pasku, wiszącą na oparciu kreślarskiego stołka. Wygrzebała z niej kosmetyczkę, w której trzymała wszystkie dokumenty, zajrzała do niej, chwilę przeglądała zawartość, po czym wszystko wyjęła na stół.
Dowodu osobistego nie było.
Zaskoczona i zdumiona Elunia przekładała rozmaite legitymacje sztukę po sztuce, każdej przyglądając się pilnie. Wreszcie uniosła głowę.
– Nie ma – powiedziała bezradnie. – Jak to?
– To chyba raczej ja mógłbym zadać takie pytanie. Może ma go pani gdzie indziej?
Elunia bez słowa uniosła z podłogi duże kartonowe pudło i odwróciła je na stole do góry dnem. Wysypała się z niego ogromna kupa papierów, umów, rachunków, pokwitowań, cały chłam, posiadany przez normalnego człowieka. Nie mając mebli. Elunia całą swoją życiową dokumentację trzymała w pudle.
Rozgarnęła ten śmietnik i zaczęła wrzucać z powrotem do pudła po jednym papierku. Policja czekała cierpliwie. Dowodu nie było.
Teraz już Elunia poczuła niepokój. Mogła wprawdzie posługiwać się paszportem, który objawił się wśród papierów, wolałaby jednak wiedzieć, co się stało z dowodem, używała go od wieków, gdzież mógł się podziać?
– No i co? – spytał trochę cierpko komisarz Bieżan.
– No właśnie nie wiem. Zaraz…
Otworzyła ścienną szafę, w której między inną odzieżą znajdowały się torebki letnie i wieczorowe. Przeszukała wszystkie. Udała się do kuchni i beznadziejnie obmacała torby. Już czuła, że coś się stało, ten cholerny dowód znikł i teraz będzie miała kłopoty z wyrabianiem nowego.
– Nie ma – powiedziała żałośnie – Nie mam pojęcia, się z nim stało, i nawet nie wiem, kiedy mi zginął. Nie używałam go od wieków.
– A kiedy miała go pani w ręku ostatni raz?
– Parę miesięcy temu, jeszcze w lecie, jak się tu meldowałam i… Ach nie, co ja mówię! W sądzie, na ostatniej rozprawie rozwodowej… Ale to też już trzy miesiące. Schowałam go do kosmetyczki i dlaczego go nie ma?
Komisarz Bieżan przyglądał się jej w zadumie. Zmartwienie i niepokój Eluni były autentyczne, puste mieszkanie nie obfitowało w kryjówki, wyglądało na to, że ten dowód rzeczywiście jej przepadł, o czym w ogóle nie wiedziała. Z zawodu jednak musiał być nieufny.
– Kiedy pani ostatni raz podejmowała pieniądze w banku? – spytał sucho.
– Bardzo dawno temu, ale mnie w banku dowód nie jest potrzebny. W ogóle nie miałam żadnych pieniędzy, wszystkie wydałam na mieszkanie, dopiero teraz mi napłyną i kupię jakieś meble…
– A w środę?
– W jaką środę?
– W ostatnią środę. W zeszłym tygodniu?
– Co w ostatnią środę? – zaciekawiła się Elunia.
– Pytam, czy nie podejmowała pani pieniędzy z banku w ostatnią środę.
– Nie skąd. Przecież mówię panu, że nic nie mam na koncie…
– Mogła pani podejmować z innego konta.
Elunia się nagle zdenerwowała.
– Ja w ogóle nie rozumiem, co pan mówi. Nie mam innego konta i od wieków moja noga w banku nie postała, a dowód, nawet gdyby, nie ma z tym nic wspólnego. Teraz będę musiała starać się o nowy, nie wiem, jak to się robi, trzeba chyba dać ogłoszenie…
– Więc twierdzi pani, że w ostatnią środę nie była pani w żadnym banku?
– No pewnie, że nie byłam, dlaczego miałam być? O co właściwie chodzi z tą środą? Mam zmartwienie, a pan się upiera, środa i środa! Tożsamość, proszę bardzo, paszport, prawo jazdy, legitymacje różne, wszystko z fotografiami, widzi pan, że ja to ja, nawet i bez dowodu! Czy coś się stało?
– A co pani w takim razie robiła w środę?
– O Boże…! Nic nie robiłam, rano pracowałam w domu, a potem pojechałam na wyścigi. To chyba nie jest karalne?
Komisarz Bieżan zainteresował się wyraźnie.
– Na wyścigi? O której godzinie i jak długo pani tam była?
– O dwunastej. I byłam do czwartej. A co…?
– Czy ktoś panią tam widział?
Pytanie Elunię wręcz ogłuszyło. Czy ktoś ją tam widział…!
– Ależ tłumy ludzi! Kłaniają mi się, więc chyba rozpoznają mnie z twarzy? I w ogóle byłam ze znajomym… A… rozumiem! Coś się stało w środę w jakimś banku i pan mnie podejrzewa? Nie, to nie ja, w żadnym banku nie byłam. Bo później, po tych wyścigach, poszliśmy na obiad, bo tam się człowiek robi strasznie głodny, ściśle biorąc pojechaliśmy do Konstancina, do takiej małej restauracyjki, na kotlety schabowe z kapustą, doskonałe. I bardzo tanio. Wróciłam stamtąd do domu, parę minut po szóstej i potem już wisiałam i słuchawce, bo wszyscy dzwonili…
Komisarz Bieżan zdołał jej wreszcie przerwać.
– Nazwiska tych osób, które widziały panią na wyścigach – może mi pani podać?
Elunia rozbudziła się już ostatecznie i doznała ataku skojarzeń. Zlekceważyła jego pytanie.