· On to zrobił? Złapałaś go?
· Postanowiłam odłożyć tę przyjemność na później. Lula wyglądała tak, jakby za chwilę miała się nabawić przepukliny, powstrzymując się od wybuchu śmiechu.
· Musimy go dorwać. Trzeba mieć od groma tupetu, żeby tak podziurawić rollswagena. Hej, Connie! – krzyknęła. – Musisz przyjść zobaczyć samochód Stephanie. To prawdziwy rollswagen.
· Pożyczyłam go – powiedziałam. – Dopóki nie dostanę pieniędzy z ubezpieczenia.
· A co to za esy-floresy po bokach?
· Wiatr.
· Ach, tak. Powinnam była się domyślić. Czarny lśniący jeep cherokee zatrzymał się przy krawężniku za latającą maszyną i wysiadła z niego Joyce Barnhardt. Miała na sobie czarne spodnie ze skóry, obci-•iy gorset z czarnej skóry, w którym ledwo mieściły się jej piersi, rozmiar C, kurtkę z czarnej skóry i czarne buty na l wysokich obcasach. Jej czerwone, błyszczące włosy były Upięte wysoko i podkręcone, oczy podkreślone czarną kredką, a rzęsy pogrubione tuszem. Joyce wyglądała jak lalka Barbie.
· Słyszałam, że do tych tuszów wydłużających rzęsy dodają sierść szczurów – powiedziała Lula do Joyce. -Mam nadzieję, że przeczytałaś skład, zanim to kupiłaś.
Joyce popatrzyła na latającą maszynę.
· Czyżby do miasta przyjechał cyrk? A to pewnie jeden z tych pojazdów dla klaunów?
· To jedyny w swoim rodzaju rollswagen – wyjaśniła Lula. – Masz jakiś problem? Joyce uśmiechnęła się.
· Jedynym moim problemem jest podjęcie decyzji, na co wydam pieniądze, które dostanę za głowę Komandosa.
· Jasne – odparła Lula. – Pewnie masz kupę czasu do stracenia.
· Widzisz – rzekła Joyce – ja zawsze łapię swoich facetów.
I psy, i kozły, i warzywa… i cudzych facetów też.
· Chętnie byśmy jeszcze z tobą porozmawiały – odezwała się Lula – ale mamy ciekawsze zajęcia. Bardzo ważną sprawę do załatwienia. Właśnie byłyśmy na drodze do schwytania jednego wysokopłatnego skurczybyka.
· Jedziecie tym samochodem dla klaunów?
· Jedziemy moim firebirdem – powiedziała Lula. -Zawsze nim jedziemy, jak mamy do załatwienia jakieś trudne zadanie.
· Muszę się zobaczyć z Yinniem – zapowiedziała Joyce. – Ktoś się pomylił, wypełniając formularz Komandosa. Sprawdziłam adres, ale nikt tam nie mieszka.
Popatrzyłyśmy na siebie z Lula i uśmiechnęłyśmy się pod nosem.
· O rety, naprawdę? – zapytała Lula.
Nikt nie wiedział, gdzie mieszka Komandos. W prawie jazdy miał adres schroniska dla mężczyzn przy Post Street. Niezbyt prawdopodobne w przypadku mężczyzny, który jest właścicielem biurowców w Bostonie i codziennie kontaktuje się ze swoim maklerem giełdowym. Od zawsze próbowałyśmy z Lula – bez wiary w sukces - namierzyć adres Komandosa, ale nigdy nam się to nie udało.
· Co sądzisz? – zapytała Lula, kiedy Joyce zniknęła w biurze. – Chcesz trochę uszkodzić tego Morrisa Mun-sona?
· Sama już nie wiem. To psychol.
· Psiakrew – zaklęła Lula. – Nie boję się go. Sądzę, że załatwiłabym jego kościsty tyłek. Strzelał do ciebie?
· Nie.
· A więc nie jest aż tak stuknięty, jak większość moich sąsiadów.
· Jesteś pewna, że chcesz pojechać po niego swoim firebirdem? Widząc, co zrobił z moją latającą maszyną?
· Po pierwsze, jeśli nawet zmieściłabym całe moje cielsko w tej latającej maszynie, to musiałabyś wziąć ze sobą otwieracz do konserw, żeby mnie z niej wydobyć. A po drugie, wiedząc, że w tym lekko nadgryzionym samochodzie są tylko dwa miejsca, na których my będziemy siedzieć, przypuszczam, że musiałybyśmy przywiązać Munsona do haka holowniczego, żeby go gdziekolwiek zabrać. To nie byłby taki głupi pomysł, ale wykonanie zajęłoby za dużo czasu.
Lula podeszła do szaf z aktami i kopnęła w pierwszą od dołu szufladę po prawej stronie. Szuflada odskoczyła; Lula wyciągnęła glocka, kaliber czterdzieści, i wrzuciła go do torebki.
· Tylko bez strzelaniny! – ostrzegłam.
· Jasne, przecież wiem – przytaknęła Lula. – Chodzi o ubezpieczenie auta. v Zanim dojechałyśmy do Rockwell Street, miałam mdłości, a serce łomotało mi w piersiach.
· Nie wyglądasz kwitnąco – powiedziała Lula.
· Myślę, że to choroba lokomocyjna.
· Nigdy nie miałaś choroby lokomocyjnej. – Mam ją zawsze wtedy, jak jadę po faceta, który niedawno rzucił się na mnie z felgą. – Nic się nie martw. Jak jeszcze raz to zrobi, przestrzelę mu tyłek.
· Nie! Mówiłam ci, żadnej strzelaniny.
· Ale tutaj chodzi o ubezpieczenie na życie. Chciałam spojrzeć na nią surowo, zamiast tego jednak westchnęłam.
· Który to dom? – zapytała Lula.
· Ten z zielonymi drzwiami.
· Trudno powiedzieć, czy ktoś tam jest.
Przejechałyśmy obok domu dwa razy, a potem wjechałyśmy w jednokierunkową drogę wewnętrzną, prowadzącą na tyły budynku, i zatrzymałyśmy się koło garażu Munsona. Wysiadłam i zajrzałam przez oblepione brudem boczne okno. W środku stał tam wóz. Crown victo-ria. A niech to.
· Mam plan – powiedziałam do Luli. – Pójdziesz do drzwi wejściowych. On cię nie zna. Nie będzie podejrzliwy. Powiesz mu, kim jesteś i że chcesz go zabrać ze sobą do centrum. Wtedy będzie usiłował wymknąć się chyłkiem do samochodu przez tylne drzwi, a tam już nie będzie czujny i ja go złapię i skuję kajdankami.
· Brzmi nieźle. Jak będziesz miała jakieś problemy, to zawołasz, a ja przylecę.
Lula wycofała swojego firebirda, a ja podeszłam na czubkach palców do tylnych drzwi domu Munsona i przykleiłam się do ściany, żeby mnie nie zobaczył. Wstrząsnęłam moim sprejem na psy, żeby sprawdzić, czy działa, i nasłuchiwałam pukania Luli do drzwi.
Po kilku minutach usłyszałam pukanie; przytłumione odgjosy rozmowy, a potem szuranie nogami i szczęk zamka. Drzwi otworzyły się i wyszedł z nich Morris Munson.
· Stój – powiedziałam i kopnęłam w drzwi, które się zamknęły. – Nie ruszaj się z miejsca. Nawet nie drgnij, bo potraktuję cię sprejem.
· Ty! Zrobiłaś mnie w konia!
W lewej ręce miałam sprej, a w prawej kajdanki.
· Odwróć się – poleciłam. – Ręce nad głowę, dłonie oprzeć na ścianie.
· Nienawidzę cię! – zawył. – Jesteś taka sama jak moja była żona. Donosicielska, kłamliwa, apodyktyczna suka. Nawet wyglądasz tak samo. Te same idiotyczne kręcone brązowe włosy.
· Idiotyczne? Słucham?
· Dobrze mi się żyło, dopóki ta dziwka wszystkiego nie zepsuła. Miałem duży dom i ładny samochód. Miałem wszystko.
· I co się stało?
· Zostawiła mnie. Powiedziała, że jestem nudny. Stary nudny Morris. Któregoś dnia wynajęła sobie adwokata, podjechała ciężarówką od strony podwórka i wyczyściła dom ze wszystkiego. Zabrała każdy cholerny mebel, każdą francowatą sztukę chińskiej porcelany, każdą zafajdaną łyżkę. – Wskazał na dom. – Zostałem z tym. Gówniany dom szeregowy i używany crown victoria z ratami na dwa lata. Po piętnastu latach pracy w fabryce guzików, gdzie harowałem jak wół, jem na kolację kaszę w tej pułapce na szczury.
· Ja cię kręcę.
· Zaczekaj chwilę – powiedział. – Pozwól mi przynajmniej zamknąć drzwi. Ten dom nie jest wart wiele, ale to wszystko, co mam.
· W porządku. Tylko żadnych gwałtownych ruchów. Odwrócił się do mnie plecami, zamknął drzwi na klucz, obrócił się na pięcie i popchnął mnie.
· Cholera – rzucił. – Przepraszam. Straciłem równowagę.
Cofnęłam się.
· Co masz w ręce?
· Zapalniczkę. Widziałaś kiedyś zapalniczkę, prawda? Wiesz, jak działa? – Munson pstryknął i zapalił się płomień.
· Rzuć to na ziemię! Pomachał nią.
· Popatrz, jaka ładna. Spójrz na tę zapalniczkę. Wiesz, co to za zapalniczka? Założę się, że nie zgadniesz.
· Powiedziałam, rzuć to.
Podniósł zapalniczkę na wysokość twarzy.
· Spalisz się. Nie możesz temu zapobiec.
· O czym ty mówisz? Rany!
Miałam na sobie dżinsy, biały podkoszulek wsunięty w spodnie i zielono-czarną koszulę flanelową, podobną do kurtki. Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że poła koszuli się pali.
· Spalisz się! – krzyczał do mnie. – Usmażysz się w piekle!