— A ty, smarku, nie bublij! — zezłościł się powożący staruszek, bez widocznego skutku próbując wysmarkać się w palce, w których jednocześnie trzymał lejce. - Jeno mów, jak było!
— Wżdy mówię! Rzekł wiedźmin tak: nie odleci potwór, a będzie sobie całą noc rycerza ubitego jadł, powolutku, bo rycerz w zbroicy, wydłubać go trudno ze środka. Na to podeszli kupce i nuże wiedźmina ugadywać, tak i siak, że ściepkę zrobią i sto koron mu dadzą. A wiedźmin im na to, że bestia, pry, zowie się mantikora i bardzo jest nieprzezpieczna, tedy sto koron to se mogą wsadzić do rzyci, on karku nie nadstawi. Na to komendant rozsierdził się i powiedział, że taka to już pieska i wiedźmińska dola karku nadstawiać i że wiedźmin rychtyk do tego jest jako właśnie ona rzyć do srania. A kupce widać bojali się, że wiedźmin takoż rozsierdzi się i precz ruszy, bo ugodzili się na sto pięćdziesiąt. I wiedźmin miecza dobył i gościńcem poszedł, ku temu miejscu, gdzie potwora siedziała. A komendant znak od uroku w ślad za nim zrobił, na ziem popluł i rzekł, że takich odmieńców piekielnych nie wiedzieć czemu ziemia nosi. Jeden kupiec za się na to, że jakby wojsko, miast po lasach za elfami ganiać, straszydła z dróg przepędzało, toby wiedźminów nie było trzeba i że…
— Nie pleć — przerwał staruszek — ino opowiadaj, coś widział.
— Jam — pochwalił się chłopak — wiedźmińskiego konia strzegł, kobyłki kasztanki ze strzałką białą.
— Z kobyłką pies tańcował! A jak wiedźmin potwora ubijał, widziałeś?
— Eee… — zająknął się chłopak. - Nie widziałem… Do tyłu mnie wypchli. Wszyscy w głos wrzeszczeli i konie się spłoszyły, tedy…
— Przeciem mówił — rzekł pogardliwie dziadek — że gówno on widział, smark jeden.
— Alem widział wiedźmina, gdy wrócił! - zaperzył się chłopak. - A komendant, który na wszystko baczył, blady był całkiem na licu i rzekł po cichu do żołnierzów, że są to czary magiczne albo sztuczki elfie, że zwykły człowiek tak szybko mieczem robić nie zdoła… Wiedźmin za się od kupców wziął pieniądz, kobyłki dosiadł i pojechał.
— Hmmm… — mruknął Aplegatt. - Którędy pojechał? Traktem ku Carreras? Jeśli tak, to go może dognam, choć mu się przyjrzę…
— Nie — powiedział chłopak. - On z rozstaja w stronę Dorian ruszył. Spieszno mu było.
Wiedźminowi rzadko śniło się cokolwiek i nawet tych rzadkich snów nigdy nie pamiętał po przebudzeniu. Nawet wtedy, gdy były to koszmary — a zwykle były to koszmary.
Tym razem to też był koszmar, ale tym razem wiedźmin zapamiętał przynajmniej jego fragment. Ze skłębionego wiru jakichś niejasnych, ale niepokojących postaci, dziwnych, ale złowróżbnych scen i niezrozumiałych, ale budzących grozę słów i dźwięków wyłonił się nagle wyraźny i czysty obraz. Ciri. Inna od tej, którą pamiętał z Kaer Morhen. Jej popielate włosy, rozwiane w galopie, były dłuższe — takie jakie nosiła wtedy, gdy spotkał ją po raz pierwszy, w Brokilonie. Gdy przejeżdżała obok niego, chciał krzyknąć, ale nie dobył głosu. Chciał pobiec za nią, ale miał wrażenie, że do połowy ud pogrążony jest w stygnącej smole. A Ciri zdawała się go nie widzieć, galopowała dalej, w noc, między pokraczne olchy i wierzby, jak żywe wymachujące konarami. A on zobaczył, że jest ścigana. Że w ślad za nią cwałuje kary koń, a na nim jeździec w czarnej zbroi, w hełmie udekorowanym skrzydłami drapieżnego ptaka.
Nie mógł się poruszyć, nie mógł krzyknąć. Mógł tylko patrzeć, jak skrzydlaty rycerz dogania Ciri, chwyta za włosy, ściąga z siodła i galopuje dalej, wlokąc ją za sobą. Mógł tylko patrzeć, jak twarz Ciri sinieje z bólu, a z jej ust rwie się bezgłośny krzyk. Obudzić się, rozkazał sobie, nie mogąc znieść koszmaru. Obudzić się! Obudzić się natychmiast!
Obudził się.
Długo leżał nieruchomo, rozpamiętując sen. Potem wstał. Wyciągnął spod poduszki sakiewkę, szybko przeliczył dziesięciokoronówki. Sto pięćdziesiąt za wczorajszą mantikorę. Pięćdziesiąt za mglaka, którego zabił na zlecenie wójta z wioski pod Carreras. I pięćdziesiąt za wilkołaka, którego wystawili mu osadnicy z Burdorffu.
Pięćdziesiąt za wilkołaka. Dużo, bo robota była łatwa. Wilkołak nie bronił się. Zagnany do jaskini, z której nie było wyjścia, uklęknął i czekał na cios miecza. Wiedźminowi było go żal.
Ale potrzebował pieniędzy.
Nie minęła godzina, a wędrował już ulicami miasta Dorian, szukając znajomego zaułka i znajomego szyldu.
Napis na szyldzie głosił: „Codringher i Fenn, konsultacje i usługi prawne". Geralt jednak wiedział aż nadto dobrze, że to, co robili Codringher i Fenn, miało z reguły nad wyraz mało wspólnego z prawem, sami zaś partnerzy mieli mnóstwo powodów, by unikać jakiegokolwiek kontaktu zarówno z prawem, jak i z jego przedstawicielami. Wątpił też poważnie, by którykolwiek ze zjawiających się w kantorze klientów wiedział, co znaczy słowo „konsultacja".
W dolnej kondygnacji budyneczku nie było wejścia; były tylko solidnie zaryglowane wrota, zapewne wiodące do wozowni lub stajni. Aby dostać się do drzwi wejściowych, trzeba było zapuścić się na tyły domu, wejść na błotniste, pełne kaczek i kur podwórko, stamtąd na schodki, potem zaś przejść wąską galeryjką i ciemnym korytarzykiem. Dopiero wówczas stawało się przed solidnymi, okutymi drzwiami z mahoniu, zaopatrzonymi w wielką mosiężną kołatkę w kształcie lwiej głowy.
Geralt zakołatał, po czym cofnął się szybko. Wiedział, że zamontowany w drzwiach mechanizm może wystrzelić z ukrytych wśród okuć otworów długie na dwadzieścia cali żelazne szpikulce. Teoretycznie, szpikulce strzelały z drzwi tylko wówczas, gdy ktoś próbował manipulować przy zamku, względnie gdy Codringher lub Fenn naciskali na urządzenie spustowe, ale Geralt wielokrotnie już przekonał się, że nie ma niezawodnych mechanizmów i że każdy z nich działa czasem nawet wtedy, gdy działać nie powinien. I odwrotnie.
W drzwiach było zapewne jakieś urządzenie identyfikujące gości, prawdopodobnie czarodziejskie. Po zakołataniu nigdy nikt z wewnątrz nie indagował ani nie żądał, by się opowiadać. Drzwi otwierały się i stawał w nich Codringher. Zawsze Codringher, nigdy Fenn.
— Witaj, Geralt — powiedział Codringher. - Wejdź. Nie musisz się tak płaszczyć do framugi, bo rozmontowałem zabezpieczenie. Parę dni temu coś się w nim zepsuło. Zadziałało ni z gruszki, ni z pietruszki i podziurawiło domokrążcę. Wchodź śmiało. Masz sprawę do mnie?
— Nie — wiedźmin wszedł do obszernego, mrocznego przedpokoju, w którym jak zwykle lekko śmierdziało kotem. - Nie do ciebie. Do Fenna.
Codringher zarechotał głośno, utwierdzając wiedźmina w podejrzeniu, że Fenn był postacią stuprocentowo mityczną, służącą do mydlenia oczu prewotom, bajlifom, poborcom podatków i innym nienawistnym Codringherowi osobom.
Weszli do kantoru, w którym było jaśniej, bo był to pokój szczytowy — solidnie zakratowane okna wychodziły na słońce przez większą część dnia. Geralt zajął krzesło przeznaczone dla klientów. Naprzeciw, za dębowym biurkiem, rozparł się w wyściełanym fotelu Codringher, każący tytułować się „adwokatem" człowiek, dla którego nie było rzeczy niemożliwych. Jeśli ktoś miał trudności, kłopoty, problemy — szedł do Codringhera. I wówczas ten ktoś szybko dostawał do ręki dowody nieuczciwości i malwersacji wspólnika w interesach. Otrzymywał kredyt bankowy bez zabezpieczeń i gwarancji. Jako jedyny z długiej listy wierzycieli egzekwował należności od firmy, która ogłaszała bankructwo. Otrzymywał spadek, choć bogaty wuj odgrażał się, że nie zapisze ni miedziaka. Wygrywał proces spadkowy, bo najzawziętsi nawet krewni niespodziewanie wycofywali roszczenia. Jego syn wychodził z lochu, oczyszczony z zarzutów na podstawie niezbitych dowodów albo zwolniony z braku takowych, bo jeśli dowody były, to znikały tajemniczo, a świadkowie na wyprzódki odwoływali wcześniejsze zeznania. Nadskakujący córce łowca posagów nagle zwracał afekt ku innej. Kochanek żony lub uwodziciel córki w wyniku nieszczęśliwego wypadku doznawał skomplikowanego złamania trzech kończyn, w tym przynajmniej jednej górnej. A zapamiętały wróg lub inny nader niewygodny osobnik przestawał szkodzić — z reguły ginął po nim wszelki ślad i słuch. Tak, jeśli ktoś miał problemy, jechał do Dorian, biegł chyżo do firmy „Codringher i Fenn" i kołatał do mahoniowych drzwi. W drzwiach stawał „adwokat" Codringher, niewysoki, szczupły i szpakowaty, o niezdrowej cerze człowieka rzadko przebywającego na świeżym powietrzu. Codringher prowadził do kantoru, siadał w fotelu, brał na kolana dużego biało-czarnego kocura i głaskał go. Obaj — Codringher i kocur — mierzyli klienta nieładnym, niepokojącym spojrzeniem żółtozielonkawych oczu.
— Otrzymałem twój list — Codringher i kocur zmierzyli wiedźmina żółtozielonymi spojrzeniami. - Odwiedził mnie także Jaskier. Przejeżdżał przez Dorian kilka tygodni temu. Opowiedział mi co nieco o twoich strapieniach. Ale powiedział bardzo mało. Za mało.
— Doprawdy? Zaskakujesz mnie. To byłby pierwszy znany mi przypadek, gdy Jaskier nie powiedział za dużo.
— Jaskier — Codringher nie uśmiechnął się — niewiele powiedział, bo i wiedział niewiele. A powiedział mniej, niż
wiedział, bo po prostu o niektórych sprawach zakazałeś mu gadać. Skąd u ciebie ten brak zaufania? I to względem kolegi w profesji?
Geralt żachnął się lekko. Codringher byłby udał, że nie zauważył, ale nie mógł, bo kot zauważył. Rozwarłszy szeroko oczy, obnażył białe kiełki i zasyczał niemal bezgłośnie.
— Nie drażnij mojego kota — powiedział adwokat, uspokajając zwierzątko głaskaniem. - Poruszyło cię nazwanie kolegą? Przecież to prawda. Ja też jestem wiedźminem. Ja też wybawiam ludzi od potworów i od potwornych kłopotów. I też robię to za pieniądze.
— Są pewne różnice — mruknął Geralt, wciąż pod nieprzyjaznym wzrokiem kocura.
— Są — zgodził się Codringher. - Ty jesteś wiedźminem anachronicznym, a ja wiedźminem nowoczesnym, idącym z duchem czasu. Dlatego ty wkrótce będziesz bezrobotny, a ja będę prosperował. Strzyg, wiwern, endriag i wilkołaków wkrótce nie będzie już na świecie. A skurwysyny będą zawsze.