— Dzięki, panie.
— Gdy będziesz w lasach nad Pontarem, uważaj. Widziano tam Wiewiórki. A i zwykłych zbójów nie brakuje w tamtych okolicach.
— O, wiem to, panie. O, com ja widział trzy dni temu nazad…
— Coś widział?
Aplegatt szybko zrelacjonował wydarzenia w Anchor. Dijkstra słuchał, krzyżując potężne przedramiona na piersi.
— Profesor… — powiedział w zamyśleniu. - Heimo Kantor i Krótki Yaxa. Zakatrupieni przez wiedźmina. W Anchor, na trakcie wiodącym do Gors Velen, czyli na Thanedd, do Garstangu… A Lwiątko nie żyje?
— Co mówicie, panie?
— Nieważne — Dijkstra uniósł głowę. - Przynajmniej dla ciebie. Wypoczywaj. A o brzasku w drogę.
Aplegatt zjadł, co mu przyniesiono, poleżał trochę, ze zmęczenia nie zmrużywszy oka, przed świtem był już za bramą. Ogierek był rzeczywiście chyży, ale narowisty. Aplegatt nie lubił takich koni.
Na plecach, między lewą łopatką a kręgosłupem coś swędziało nieznośnie, ani chybi pchła ucięła go, gdy drzemał w stajni. A nijak było się podrapać.
Ogierek zatańczył, zarżał. Goniec dał mu ostrogą i poszedł w galop. Czas naglił.
-
— Gar'ean — syknął Cairbre, wychylając się zza gałęzi drzewa, z którego obserwował gościniec. - En Dh'oine aen evall a strsede!
Toruviel zerwała się z ziemi, chwytając i przypasując miecz, czubkiem buta szturchnęła w udo Yaevinna, który drzemał obok, oparty o ścianę wykrotu. Elf zerwał się, syknął, sparzony przez gorący piasek, o który oparł dłoń.
— Que suecc's?
— Konny na drodze.
— Jeden? — Yaevinn podniósł łuk i kołczan. - Cairbre? Tylko jeden?
— Jeden. Zbliża się.
— To załatwmy go. Będzie jeden Dh'oine mniej.
— Daj pokój — Toruviel chwyciła go za rękaw. - Po co nam to? Mieliśmy przeprowadzić rekonesans, a potem dołączyć do komanda. Mamy mordować cywilów po drogach? Czy tak wygląda walka o wolność?
— Właśnie tak. Odsuń się.
— Jeśli na drodze zostanie trup, każdy przejeżdżający patrol podniesie alarm. Wojsko zacznie na nas polować. Obstawią brody, możemy mieć kłopoty z przejściem rzeki!
— Po tej drodze mało kto jeździ. Zanim odkryją trupa, będziemy już daleko.
— Ten jeździec też już jest daleko — powiedział z drzewa Cairbre. - Zamiast gadać, trzeba było strzelać. Teraz go już nie sięgniesz. To dobre dwieście kroków.
— Z mojej sześćdziesięciofuntówki? — Yaevinn pogładził łuk. - Trzydziestocalowym fletem? Poza tym to nie jest dwieście kroków. To jest sto pięćdziesiąt, góra. Mirę, que spar aen'le.
— Yeavinn, zostaw…
— Thaess aep, Toruviel.
Elf odwrócił czapkę tak, by nie zawadzał mu przypięty do niej wiewiórczy ogon, szybko napiął łuk, mocno, aż do ucha, wymierzył dokładnie i spuścił cięciwę.
Aplegatt nie usłyszał strzały. Była to strzała „cicha", specjalnie olotkowana długimi, wąskimi szarymi piórami, z brzechwą żłobkowaną dla zwiększenia sztywności i zmniejszenia ciężaru. Trójbrzeszczotowy, ostry jak brzytwa grot z impetem trafił gońca w środek pleców, między lewą łopatką a kręgosłupem. Brzeszczoty były ustawione pod kątem — wbijając się w ciało, grot obrócił się i wkręcił jak śruba, masakrując tkanki, tnąc naczynia krwionośne i druzgocąc kości. Aplegatt zwalił się piersią na szyję konia i ześliznął na ziemię, bezwładny jak worek wełny., Piasek drogi był gorący, nagrzany słońcem tak, że aż parzył. Ale goniec już tego nie poczuł. Umarł natychmiast.