Alfred Hitchcock
Tajemnica Bezgłowego Konia
The Mystery Of The Headless Horse
Arden William (właśc. Lynds Dennis)
Przełożyła: ANNA IWAŃSKA
Wstęp Alfreda Hitchcocka
Oto kolejna emocjonująca przygoda Trzech Detektywów, chłopców, którzy mają dar wpadania w tarapaty.
Tym razem zmagają się z tajemnicą, sięgającą czasów wojny meksykańskiej! Z tajemnicą tą związany jest bezgłowy koń, wysadzany klejnotami legendarny miecz i trzech dawno zapomnianych oszustów, których kręte ślady chłopcy muszą tropić po przeszło stu trzydziestu latach. Na domiar wszystkiego, nasi młodzi przyjaciele odkryją, że zakurzone dokumenty historyczne nie zawsze mówią prawdę.
Jeśli nigdy przedtem nie spotkaliście Jupitera Jonesa, Pete’a Crenshawa i Boba Andrewsa, pozwólcie że przedstawię ich Wam pokrótce. Trzem Detektywom przewodzi Jupiter, którego siła dedukcji ustępuje jedynie jego wadze. Drugim Detektywem jest Pete, muskularny chłopiec z poczuciem humoru i alergią na szalone plany Jupitera. Mimo obaw, Pete zawsze znajduje się tam, gdzie potrzebują go przyjaciele. Bob jest sekretarzem zespołu. Prowadzi skrupulatną dokumentację wszystkich spraw i poszukuje niezbędnych informacji w bibliotece, gdzie pracuje dorywczo.
Wszyscy trzej mieszkają w Rocky Beach, kalifornijskim mieście na wybrzeżu Pacyfiku, w pobliżu Hollywoodu. Ich Kwaterą Główną jest stara przyczepa kempingowa, którą zręcznie ukryli wśród stert rupieci w składzie złomu Jonesa. To niewiarygodne składowisko starzyzny należy do Tytusa i Matyldy Jonesów, wujostwa Jupitera.
Dość wstępu. Przejdźcie do rozdziału pierwszego, by towarzyszyć Trzem Detektywom w tajemniczych i niebezpiecznych przygodach – jeśli tylko starczy Wam odwagi!
Rozdział 1. Przykre spotkanie
– Hej, Jupe! Diego Alvaro chce z tobą pogadać – zawołał Pete Crenshaw, wychodząc frontową bramą z gmachu szkoły w Rocky Beach. Lekcje właśnie się skończyły i przyjaciele Pete’a, Jupiter Jones i Bob Andrews czekali na niego na dworze.
– Nie wiedziałem, że znasz Alvara – powiedział Bob do Jupitera.
– Znam tak sobie. Jesteśmy razem w kalifornijskim klubie historycznym, ale Diego zawsze się trzyma na dystans. Czego on chce, Pete?
– Nie wiem. Spytał mnie tylko, czy możesz się z nim spotkać po lekcjach przy bramie boiska. Jeśli masz czas. Zachowywał się, jakby to było coś ważnego.
– Może potrzebuje usług Trzech Detektywów – powiedział Jupiter z nadzieją. Zespół detektywistyczny, składający się z Jupitera, Pete’a i Boba, od dość dawna nie pracował nad żadną sprawą.
Pete wzruszył ramionami.
– Może. Ale chce się zobaczyć tylko z tobą.
– Pójdziemy na spotkanie wszyscy razem – zdecydował Jupe.
Pete i Bob przytaknęli i podążyli za swym pulchnym przyjacielem. Przywykli do robienia tego, co chciał Jupiter. Jako głowa zespołu, Jupe podejmował większość decyzji. Czasami dwaj pozostali chłopcy przeciwstawiali mu się. Pete miewał zastrzeżenia do zwyczaju Jupe’a pakowania się śmiało w niebezpieczeństwo, gdy pracowali nad jakąś tajemniczą sprawą. Bob, drobny i rozmiłowany w nauce, podziwiał żywą inteligencję Jupe’a, ale od czasu do czasu oburzała go arbitralność przyjaciela. Niemniej jednak, z Jupiterem życie nigdy nie było nudne. Miał niesamowitą umiejętność wywęszenia tajemnicy i znajdowania podniecających przygód. Wszyscy trzej byli więc niemal zawsze najlepszymi przyjaciółmi.
Jupiter wiódł ich teraz wokół narożnika szkoły, w cichą ulicę, pośrodku której biegł trawnik. W dole ulicy, za domami rozciągało się lekkoatletyczne boisko szkolne. Chłopcy kulili się w swych wiatrówkach, W to czwartkowe listopadowe popołudnie wprawdzie świeciło słońce, ale dął chłodny, dokuczliwy wiatr.
– Nie widzę Diega – powiedział Bob, patrząc uważnie przez swe okulary, gdy zbliżali się do bramy.
– Za to jest ktoś inny! – jęknął Pete.
Zaraz pod bramą boiska stała zaparkowana mała, otwarta ciężarówka, jeden z tych pojazdów, jakich używają ranczerzy. Tęgi, krępy mężczyzna w kowbojskim kapeluszu, drelichowej kurtce, dżinsach i wysokich butach przysiadł na przednim zderzaku wozu. Obok niego, nonszalancko rozparty, siedział wysoki chudy chłopiec z długim nosem. Na drzwiach ciężarówki pięknymi, złotymi literami napisano: “Ranczo Norrisa”.
– Chudy Norris! – skrzywił się Bob.
– Co on robi…
Bob nie zdążył skończyć zdania, gdy wysoki chłopiec dostrzegł ich i zawołał:
– Ach, czyż to nie tłuścioszek Sherlock Holmes i jego dwa durne psy gończe! – roześmiał się w nieprzyjemny sposób.
Chudy, czyli E. Skinner Norris był odwiecznym wrogiem Trzech Detektywów. Rozpieszczony syn zamożnego biznesmena, Chudy popisywał się stale, usiłując udowodnić, że jest mądrzejszy od Jupitera. Nigdy mu się to nie udało, ale zdołał przysporzyć detektywom wiele kłopotów. Był w lepszej od nich sytuacji – o parę lat starszy, miał prawo jazdy oraz własny sportowy samochód. Detektywi zazdrościli mu tego z taką samą siłą, z jaką nie cierpieli jego napastliwości.
Nie sposób było Jupiterowi zignorować ostatniej zniewagi Chudego. Zatrzymał się nie opodal bramy i zapytał z ironią w głosie:
– Czy ktoś coś mówił, Bob?
– Z pewnością nikogo nie widzę – odpowiedział Bob.
– Ale ja z pewnością kogoś czuję – Pete pociągnął nosem. – Kogoś albo coś.
Krępy kowboj roześmiał się i popatrzył na Chudego. Wysoki chłopak poczerwieniał. Ruszył wyzywająco na detektywów, zaciskając pięści. Właśnie szykował się do riposty, gdy rozległ się czyjś głos:
– Jupiterze Jones! Przepraszam za spóźnienie. Mam wielką prośbę do ciebie.
Z bramy boiska wyszedł smukły, czarnowłosy i czarnooki chłopiec. Trzymał się tak prosto, że wydawał się wyższy, niż był w istocie. Nosił stare, obcisłe dżinsy, niskie buty do konnej jazdy i obszerną białą koszulę z kolorowym haftem. Mówił po angielsku bez akcentu, ale jego sposób bycia wskazywał na związki ze starą hiszpańską kulturą.
– Jaką masz prośbę, Diego? – zapytał Jupiter.
Chudy Norris zaśmiał się.
– Hej, Grubasku, kolegujesz się teraz z przybłędami? Na to wygląda. Dlaczego nie pomożesz odesłać go z powrotem do Meksyku? Zrobiłbyś nam wszystkim przysługę.
Diego Alvaro zawrócił na pięcie. Tak szybko i zwinnie, że stanął przed Chudym, nim ten przestał się śmiać.
– Odwołaj to – powiedział. – Przeproś.
Niższy o głowę, młodszy i o wiele szczuplejszy od Norrisa, Diego stał niewzruszenie przed swoim przeciwnikiem. Wyglądał dostojnie niczym hiszpański don.
– Zgłupiałeś, nie przepraszam Meksykanów – powiedział Chudy.
Diego bez słowa uderzył Chudego w drwiąco uśmiechniętą twarz.
– Ty, mały…!
Jednym ciosem Chudy powalił mniejszego chłopca. Diego zerwał się natychmiast i starał się zadać cios Chudemu. Znowu został powalony. Wstał, padł, znowu wstał. Chudy przestał się uśmiechać. Odepchnął Diega daleko, aż na jezdnię i rozglądał się, jakby chciał, by ktoś przerwał nierówną walkę.
– Hej! Niech ktoś zabierze tego małego śmiecia…
Jupiter i Pete ruszyli do nich. Krępy kowboj zeskoczył ze śmiechem ze zderzaka.
– Dobra, Alvaro – powiedział – skończ z tym. Oberwiesz…
– NIE!
Wszyscy znieruchomieli na ten okrzyk. Wydał go mężczyzna, który pojawił się w tym momencie. Wyglądał jak starsza replika Diega. Choć znacznie wyższy, miał tę samą smukłą, zwartą budowę ciała i te same czarne włosy i oczy. Nosił również stare dżinsy, zdarte buty do konnej jazdy i haftowaną koszulę; jego była czarna, wyblakła, z czerwonym i żółtym obszyciem; czarne sombrero ozdobione było muszelkami ze srebra. Twarz miał hardą, spojrzenie zimne i twarde.