– Bardzo im zależy na znalezieniu tych kluczyków – powiedział Bob. – Jeśli ich nie znajdą, może to być dla nich niebezpieczne. Albo dla kogoś innego! Musimy ich poszukać, i to dobrze!
– Już żeśmy to robili. Ci faceci też nie mogli ich znaleźć.
– Nie szukali dokładnie. Poza tym teraz wiemy, czego szukać. Widziałem tam nadpalone grabie. Idź po nie! Zagrabimy gruz wokół kołków!
Pete znalazł grabie w kącie. Ich rączka była do połowy spalona, ale metalowa część wciąż nadawała się do użytku. Pete zaczął grabić popiół i gruz. Za każdym razem, gdy grabie uderzały o jakiś metal, pochylali się z Bobem podnieceni. Było im teraz łatwiej szukać, bo przejaśniło się i do pozbawionej dachu stajni wpadało więcej światła. Chmury rozdarły się i nad głowami chłopców ukazało się niebieskie niebo.
– Pete! – krzyknął wreszcie Bob, wskazując na podłodze coś błyszczącego w świetle.
Pete sięgnął grabiami. Dwaj chłopcy omal nie zderzyli się głowami, gdy równocześnie schylali się po przedmiot.
– Dwa kluczyki na łańcuszku ze srebrnym dolarem! – wykrzyknął Bob.
– Jest coś na nich? Jakiś znak, do kogo należą? – zapytał szybko Pete.
Bob przyjrzał się kluczykom.
– Nie, nie. Ale to na pewno kluczyki samochodowe i ci ludzie musieli ich właśnie szukać.
– Chyba że to kluczyki Pica. Albo może któregoś z jego przyjaciół.
– Hej! Wy dwaj!
Bob i Pete skoczyli jak oparzeni. W drzwiach stał gruby mężczyzna, nazwiskiem Tulsa, i przypatrywał się im. Przez chwilę zdawało się, że nie bardzo wie, co zrobić.
– Wiejemy tamtędy, za dom… – szepnął Pete.
Wybiegli na tyły zniszczonego budynku i dopadli rosnących za stajnią dębów. Potem, skacząc od drzewa do drzewa, dotarli do miejsca, skąd mogli zobaczyć podwórze hacjendy.
– Wy tam!
Duży, czarnowłosy mężczyzna, zwany Capem, stał koło ruin hacjendy i wymachiwał rękami w kierunku chłopców. Nagle z korralu wyszedł szczurowaty człowiek i zawołał do niego:
– Cap! Tulsa mówi, że te szczeniaki znalazły coś w stajni!
Chłopcy rozglądali się rozpaczliwie wokół. Byli odcięci od swych rowerów zostawionych na podwórzu hacjendy, a w pobliżu nie było miejsca, w którym można by się ukryć!
– Biegiem do grani! – syknął Pete.
Pognali w stronę wysokiego wzgórza, gdzie wystrzelał w niebo posąg na bezgłowym koniu!
Rozdział 13. Niebezpieczeństwo na ranczu
Po opuszczeniu Towarzystwa Historycznego, Jupiter pojechał do biblioteki odszukać Diega. Młodszy Alvaro siedział z ponurą miną.
– W starych gazetach jest mnóstwo o strzelaninach w kanionach w tym okresie, ale nie ma nic, co by mogło być związane z don Sebastianem – powiedział.
– Mniejsza z tym – odparł Jupiter z ożywieniem. – Myślę, że coś znalazłem! Bob i Pete skończyli już pewnie sprawę w więzieniu. Będą prawdopodobnie w Kwaterze Głównej. Chodź!
Chłopcy szybko jechali w deszczu do składu złomu. Jupiter poprowadził Diega inną niż dotąd drogą. Chciał uniknąć spotkania z ciocią Matyldą i wujkiem Tytusem, którzy pewnie zagoniliby go do jakiejś pracy. Zatrzymał rower pod płotem z tyłu składu, o jakieś piętnaście metrów od narożnika. Cały płot pokryty był malowidłami artystów z Rocky Beach. Jupiter przystanął przed dramatyczną sceną pożaru San Francisco w 1906 roku. Na malowidle, koło czerwonych płomieni ognia, siedział mały piesek.
– Nazwaliśmy tego pieska “Korsarz”. Dlatego wejście nazywa się Czerwoną Furtką Korsarza – wyjaśnił koledze.
Jedno oko pieska było sękiem w desce. Jupiter ostrożnie wyciągnął sęk i sięgnął przez otwór, by zwolnić ukryty zatrzask. Trzy deski w płocie odchyliły się w górę i Diego z Jupiterem wśliznęli się do składu.
Zaparkowali rowery i ukrytym w stertach złomu pasażem przeczołgali się aż do płyty, która otwierała się wprost do Kwatery Głównej. Boba i Pete’a nie było.
– Prawdopodobnie wciąż jeszcze są w więzieniu – powiedział Jupiter. – Zaczekamy.
– Dobrze, ale co odkryłeś? – zapytał Diego.
Jupiter wyjął kartkę. Oczy mu zabłysły.
– Podporucznik, który tu przybył z ludźmi Fremonta, prowadził dziennik. Znalazłem następujący zapis z 15 września 1846 roku: Moje zmysły odmawiają mi posłuszeństwa. Obawiam się, że napięcie w czasie naszej inwazji odbiło się na stanie mojego umysłu. Dzisiejszego wieczoru zostałem w poszukiwaniu kontrabandy odkomenderowany do hacjendy don Sebastiana Alvaro. Zmierzchało właśnie, gdy zobaczyłem coś, co mogło być tylko wytworem obłąkanego umysłu. Na wzgórzu za rzeką, którą miejscowi nazywają Santa Inez, ujrzałem samego don Sebastiana Alvaro, który prowadził konia i wymachiwał swoim wspaniałym mieczem! Nim zdołałem podjąć próbę przejścia rzeki, zapadły kompletne ciemności i nie chcąc ryzykować utarczki w pojedynkę nocą, wróciłem do naszego obozu. Tam poinformowano mnie, że don Sebastian Alvaro został zastrzelony tego dnia rano, gdy próbował nam uciec! Cóż więc zobaczyłem? Widmo? Złudzenie? Czyżbym słyszał jakieś przypadkowe napomknienia o śmierci don Sebastiana i nie pamiętał o tym, dopóki hacjenda Alvarów nie wyzwoliła ich z mego zmęczonego umysłu? Nie potrafię powiedzieć.
– Ale don Sebastian nie został zastrzelony! – ożywił się Diego. – Więc ten porucznik rzeczywiście go widział! I widział miecz!
– Tak – potwierdził Jupiter z tryumfem. – Chyba udowodniliśmy teraz ostatecznie, że don Sebastian żył wieczorem 15 września i że po ucieczce miał ze sobą miecz Cortesa. Nic się nie stało umysłowi ani oczom porucznika. Jak tylko przyjdą Bob i Pete, pojedziemy zbadać miejsce, które opisał!
Ale minęło pół godziny, a Bob i Pete wciąż się nie pojawiali. Diego zaczął się denerwować.
– Może im się coś przydarzyło? – niepokoił się.
– To zawsze możliwe – stwierdził Jupiter ponuro. – Jednak jest bardziej prawdopodobne, że dowiedzieli się czegoś od Pica i poszli sami zbadać jakąś sprawę.
– Ale dokąd poszli?
– Biorąc pod uwagę, że ich zadaniem było wypytanie Pica, gdzie widział ostatnio swój kapelusz, przypuszczam, że poszli do waszej hacjendy. Chodźmy ich odszukać.
Wymknęli się z powrotem przez Czerwoną Furtkę Korsarza, wsiedli na rowery i pojechali, jak mogli najszybciej, do spalonej hacjendy. Deszcz ustał i niebo z wolna przejaśniało. Gdy przejeżdżali przez kamienny most, Santa Inez pod nimi płynęła pełnym nurtem i poziom wody był wysoki. Mijając wzgórze między rzeką a strumieniem, spojrzeli w górę na posąg Cortesa na wysokiej grani.
– Jupiter! Ten posąg! On… on się rusza! – krzyknął Diego.
Nacisnęli hamulce rowerów i przypatrywali się posągowi.
– Nie, nie rusza się – powiedział Jupiter. – Ktoś tam jest przy nim!
– Ktoś się chowa za posągiem!
– Jest ich dwóch! Teraz zaczęli biec!
– Biegną tutaj, w dół stoku!
– To Bob i Pete!
– Chodźmy!
Wsunęli rowery w zarośla przy drodze i pobiegli dalej. Bob i Pete ześlizgiwali się na drogę na końcu długiego wzgórza.
– Znaleźliśmy dowód rzeczowy, Jupe! – dyszał Pete.
– A nas znaleźli trzej faceci! – sapał Bob.
– Jacy trzej faceci? – zapytał Diego, łapiąc oddech.
– Nie wiemy, ale właśnie nas ścigają!
– Wracamy na most! – wysapał Jupiter. – Schowamy się pod nim!
– Na pewno tam zajrzą, Jupe! – zaprotestował Bob.
– Tam, w dole drogi jest duża rura od drenu irygacyjnego! – zawołał Diego. – Biegnie do tego rowu i jest cała zarośnięta! Chodźcie!
Pędzili wzdłuż błotnistego, porosłego zaroślami rowu. Diego rozgarnął gęste, kolczaste krzewy, odkrywając otwór ogromnej rury drenującej, która wychodziła ze zbocza wzgórza. Wtłoczyli się do niej, nie bacząc na cieknącą w niej cienką strugą wodę deszczową, i zakryli na powrót otwór krzewami. Przyciśnięci do siebie, czekali w napięciu.
– Co za dowód rzeczowy znaleźliście? – szepnął Jupiter.
Bob i Pete opowiedzieli o kluczykach i przygodzie w stajni. Diego obejrzał kluczyki w mglistym świetle, jakie wpadało do rury.