Przez jakiś czas jeszcze słyszeli oddalający się z wolna śmiech Chudego. Wreszcie jedynie deszcz bębnił o dach przyczepy.
Jupiter sapał ze złości.
– Ach, ten Chudy ze swoją nadętą pyszałkowatością! Chce, żebyśmy myśleli…
– Nie. Tym razem ma rację, Jupiterze – i Diego opowiedział Pierwszemu Detektywowi o sprzedaży hipoteki panu Norrisowi.
– W sobotę wypada nasza spłata – mówił smutno. – Don Emiliano zgodziłby się na spłacenie części pożyczki, ale jeśli panu Norrisowi nie oddamy wszystkiego, może przejąć ranczo.
– Ano wydaje się, że pan Norris wygrał – powiedział Jupiter.
– Jupe! – wykrzyknął Bob.
– Nie zamierzasz chyba po prostu zrezygnować! – wybuchnął Pete.
– Nie… nie winię cię – wyjąkał Diego.
Jupiterowi błyszczały oczy.
– Powiedziałem, że wydaje się, że pan Norris wygrał! To może znaczyć, że nikt już nie będzie się starał nam przeszkodzić. Musimy maksymalnie wykorzystać czas, który nam został, a nie zostało go dużo.
– Nie mamy czasu i nie mamy żadnych informacji – mruknął Pete.
– Przeciwnie – oświadczył Jupiter. – Mamy dużo informacji, a raczej poszlak. Po prostu nie interpretowaliśmy ich dotąd właściwie. Znalazłem właśnie nowy dowód na to, że nasze spekulacje są słuszne – i wyjął z kieszeni papier. – Bob miał rację sugerując, że don Sebastian mógł myśleć równie dobrze o ukryciu siebie, jak swego miecza. Planował to i to zrobił. – Wręczył papier Diegowi.
– Jest po hiszpańsku, Diego, i nie jestem pewien, czy zrozumiałem dokładnie. Przetłumacz nam to na angielski.
Diego skinął głową.
– Przypuszczam, że to z pamiętnika. Datowane: 15 września 1846 roku. Tej nocy do naszej małej grupy patriotów nadeszła wieść, że orzeł znalazł gniazdo. Musimy zaplanować, jak zaopiekować się naszym najszlachetniejszym ptakiem. Drapieżniki są wszędzie, to nie będzie proste, ale może teraz jest coś do zrobienia! – Diego podniósł wzrok. – Myślisz Jupe, że orzeł to don Sebastian? Czy ten zapis świadczy, że miejscowi patrioci umknęli i chcieli mu dopomóc w ukrywaniu się?
– Jestem tego pewien – odparł Jupiter. – Pamiętnik należał do ówczesnego burmistrza tego miasta. Był Hiszpanem, przyjacielem Alvarów. A czytając pamiętnik dowiedziałem się, że w młodości nazywano don Sebastiana “Orłem”.
– Ale co nam z tego przyjdzie? – zapytał Bob, oglądając hiszpański tekst. – Być może miałem rację i don Sebastian ukrył się tak, jak Cluny Mac Pherson, ale ten zapis nie mówi, gdzie się ukrył. Co jest dalej w pamiętniku burmistrza, Jupe? Może z tego coś dla nas wyniknie?
– Ten zapis był na ostatniej stronie pamiętnika. I nic więcej burmistrz nie napisał. Został zabity w walce z najeźdźcą parę tygodni później.
– No, a jeśli don Sebastian ukrył się na wzgórzach, to co się z nim stało? – powiedział Pete. – Może jego przyjaciele pomogli mu stąd uciec, zabrał ze sobą miecz i nigdy już tu nie wrócił!?
– To możliwe – przyznał Jupiter. – Mogło tak być, ale nie sądzę, żeby to się zdarzyło. Gdyby tak było, znaleźlibyśmy o tym jakieś wzmianki w pamiętnikach i wspomnieniach, które czytaliśmy. Nie, chłopaki, nie myślę, żeby don Sebastian uciekł na dobre. Myślę, że coś mu się stało tu, w górach, ale nie wiem co i nie sądzę, by ktokolwiek wiedział w tamtych czasach. Myślę, że to, co się stało z don Sebastianem, jest kluczem do całej tajemnicy.
– Jeśli nie wiedziano tego w tamtych czasach, to jak my się mamy dziś tego dowiedzieć? – zapytał Pete.
– My się dowiemy, ponieważ wiemy, gdzie miał zamiar się ukryć! – powiedział Jupiter. – Powiedział to nam, umieszczając Zamek Kondora w nagłówku swego listu. Jestem przekonany, że odpowiedź znajduje się gdzieś w pobliżu wielkiej skały. Jest tam coś, co przeoczyliśmy, i jutro po szkole pojedziemy i znajdziemy to!
Rozdział 15. Kryjówka
W czwartek, kiedy chłopcy wyszli ze szkoły, deszcz zelżał trochę i w krótkim czasie dojechali do spalonej hacjendy. Zachowywali czujność i rozglądali się wokół uważnie, czy nie pokażą się gdzieś trzej kowboje-włóczędzy.
Po całotygodniowym deszczu, bita droga w góry była jednym wielkim trzęsawiskiem. Zostawili więc rowery pod wątpliwą osłoną zwęglonych desek. Bob zabrał torbę rowerową z narzędziami i latarką elektryczną. Odpiął ją z roweru i umocował u paska spodni. Ruszyli w stronę tamy i wielkiej skały Zamku Kondora.
– Jeżeli droga rozmoknie jeszcze bardziej, popłyniemy z powrotem – mruknął Pete.
Kiedy to tylko było możliwe, schodzili z drogi przez zarośla, na skalisty grunt, żeby nie ubłocić się kompletnie. Gdy doszli bliżej wysokiego wzgórza z Zamkiem Kondora na szczycie, okazało się, że strumień, który trzeba było przebyć, żeby dostać się na wzgórze, jest zbyt głęboki. Musieli go więc okrążyć.
Większość zarośli została zmyta z miękkiego gruntu wzniesienia i chłopcy dotarli do wzgórza, grzęznąc w błocie. Także na samym wzgórzu, gdy wspinali się po niższej partii stoku, stopy im się zapadały.
Ze szczytu gigantycznej skały Zamku Kondora ukazał się wzbudzający grozę widok. Powyżej tamy rzeka Santa Inez przekroczyła daleko swe brzegi, rozlewając się po spalonym gruncie. Na samej tamie woda przelewała się nie tylko środkową furtką, ale ponad tamą na całej jej długości, tworząc wielki wodospad. Pod tamą rzeka pieniła się i biła o wzniesienie u stóp wzgórza na znaczną jego wysokość, po czym bystrym nurtem spadała ku lokalnej szosie i dalekiemu oceanowi.
Jupiter jednak nie zwracał uwagi na ten groźny widok. Rozglądał się wokół i głośno myślał:
– Gdzie mógłby się ukryć człowiek, zapewniając sobie schronienie, względne bezpieczeństwo i jako taką wygodę przez dłuższy czas? Mając przyjaciół, którzy by mu udzielili pomocy?
– Na pewno nie na tym wzgórzu – powiedział Pete. – Jużeśmy je przeszukali i nie znaleźli nawet szczeliny.
– Diego, czy w pobliżu są jakieś jaskinie? – zapytał Bob.
– Ja nie znam żadnej. Może gdzieś daleko w górach.
– Nie – Jupiter potrząsnął głową. – Jestem pewien, że kryjówka musi być blisko.
– Może nisza w tamie? – zastanawiał się Pete.
– Zabawne przypuszczenie – prychnął Bob.
– Być może jest tu gdzieś jakiś kanion, w którym można było ustawić namiot lub szałas? – zapytał Jupiter.
– Nigdzie nie ma czegoś takiego. Przeszedłem wiele razy te wszystkie wzgórza – odparł Diego.
– A może są tu jakieś domy? Zbudowane w tamtych czasach dla pracowników? – rozważał Bob. – Don Sebastian musiał mieć jakichś pracowników.
– Tak – przyznał Diego – ale wszystkie domy budowano niżej, blisko lokalnej szosy, na dobrej ziemi. Poza tym one już teraz nie istnieją.
– Diego? – zapytał Pete. – Dokąd prowadzi drugie odgałęzienie waszej drogi? Jedno prowadzi do tamy, a drugie?
– Głębiej w góry. Potem zatacza łuk i wraca do lokalnej szosy przez ziemię senora Paza.
Pete wskazał coś po drugiej stronie strumienia, w przeciwnym niż tama i rzeka kierunku.
– Czy ta ścieżka łączy się z rozwidleniem drogi?
– Ścieżka? – Jupiter zmrużył oczy, starając się zobaczyć, co wskazywał Pete.
– Aha. Tam. Odchodzi od drogi i okrąża wzgórze.
Wszyscy dostrzegli wąski szlak, wycięty w zaroślach i znikający w niskich dębach za zboczem wzgórza.
– Prawda, chata! – wykrzyknął Diego. – Zapomniałem o niej. Tam jest stara chatka zbudowana w dawnych czasach dla pędzących bydło kowbojów. Ale to tylko deski i blacha. Dawno tam nie byłem.
– Czy stała tam w czasach don Sebastiana? – zapytał Jupiter.
– O, tak. W każdym razie Pico mi mówił, że zawsze tam była jakaś chata, w dawnych czasach ceglana.
– Niemal ukryta, mało używana, ścieżka do niej widoczna jest z Zamku Kondora! – Jupiter wpatrywał się w przeciwległy brzeg strumienia. – To może być to!
Zeszli z gigantycznej skały i grzęznąc w rozmiękłej ziemi ześlizgiwali się po niższym zboczu, po czym przecięli wzniesienie, na którym kończył się strumień.