Kissinger dobrze pamiętał Rossa Perota. Uważał, że człowiek ten jest jak nie oszlifowany diament. Kissinger popierał jego działalność, dotyczącą głównie pomocy dla jeńców wojennych. Perot dzielnie sobie poczynał podczas swej kampanii, chociaż czasami irytował Kissingera, żądając rzeczy niemożliwych. Teraz zaś ludzie Perota siedzieli w więzieniu.

Kissinger chętnie wierzył, że byli niewinni. Iran znajdował się w przededniu wojny domowej, prawo i sprawiedliwość niewiele tam teraz znaczyły. Zastanawiał się, jak pomóc Perotowi. Chciał mu pomóc: to była słuszna sprawa. Nie zajmował już stanowiska w rządzie, ale nadal miał wielu przyjaciół. Postanowił, że gdy tylko otrzyma sprawozdanie z Dallas, zadzwoni do Ardeshira Zahediego.

* * *

Po rozmowie z Kissingerem Perot nabrał otuchy. „Do diabła, Ross, wiem, kim pan jest”. To było warte więcej niż pieniądze. Jedynym pożytkiem ze sławy było to, że czasami pomagała w załatwieniu ważnych spraw. Wszedł T. J.

– Mam twój paszport – powiedział. – Jest też wiza irańska, uważam jednak Ross, że nie powinieneś jechać. Wszyscy pracujemy nad tą sprawą, ale ty jesteś najważniejszy. Nie wiem, co zrobimy, jeżeli nie będziemy mogli skontaktować się z tobą w Teheranie albo na pokładzie samolotu, kiedy trzeba będzie powziąć jakąś zawodniczą decyzję.

Ross zapomniał już zupełnie o podróży do Teheranu. Wszystko, co usłyszał w ciągu ostatniej godziny, utwierdziło go w przekonaniu, że nie będzie to konieczne.

– Może masz rację – odpowiedział T. J. Marquezowi. – Może wystarczą negocjacje. Mamy kilka możliwości i któraś z nich na pewno się sprawdzi. Nie jadę do Teheranu. Na razie.

* * *

Henry Precht był chyba najbardziej udręczonym człowiekiem w Waszyngtonie.

Długoletni pracownik Departamentu Stanu wyróżniał się zamiłowaniem do filozofii i sztuk pięknych oraz dziwacznym poczuciem humoru. Osobiście kierował amerykańską polityką w Iranie przez większą część 1978 roku, podczas gdy jego poprzednicy aż do czasów prezydenta Cartera interesowali się wyłącznie zawartym w Camp David porozumieniu pomiędzy Egiptem a Izraelem.

Od początku listopada, kiedy w Iranie naprawdę zaczęło się robić gorąco, Precht pracował przez siedem dni w tygodniu od ósmej rano do dziewiątej wieczorem. A tym cholernym Teksańczykom wydaje się, że nie ma nic lepszego do roboty, tylko gadać z nimi przez telefon!

Rzecz w tym, że kryzys irański nie był jedynym zmartwieniem Prechta. Tutaj, w Waszyngtonie, toczyła się cicha wojna pomiędzy Cyrusem Vance’em, sekretarzem stanu i szefem Prechta, a Zbigniewem Brzezińskim, doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Vance, podobnie jak prezydent Carter, wierzył, że amerykańska polityka zagraniczna powinna odzwierciedlać amerykańskie ideały. Obywatele Ameryki wierzyli w wolność, sprawiedliwość i demokracje, dlatego nie chcieli popierać dyktatorów. Szach Iranu był dyktatorem, organizacja „Amnesty International” określiła irański system prawny jako najgorszy na świecie, Międzynarodowa Komisja Prawników zaś potwierdziła wiele raportów o systematycznym stosowaniu tortur w więzieniach szacha. Ponieważ to CIA osadziła szacha na tronie, a Stany Zjednoczone utrzymywały go przy władzy, amerykański prezydent, który tyle mówił o prawach człowieka, musiał coś zrobić.

W styczniu 1977 roku Carter dał do zrozumienia, że Ameryka przestanie pomagać państwu o dyktatorskim sposobie sprawowania rządów. Ale nie postępował konsekwentnie: tego samego roku odwiedził Iran i obsypał szacha pochwałami. Mimo wszystko Vance wierzył w politykę obrony praw człowieka.

Zbigniew Brzeziński nie wierzył. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego wierzył w siłę. Szach był sprzymierzeńcem Stanów Zjednoczonych, dlatego należało go poprzeć. Oczywiście, wypadało również nakłonić go, żeby przestał torturować ludzi, lecz jeszcze nie teraz. Władza szacha jest zagrożona: nie czas na liberalizm.

A kiedy przyjdzie na to czas? – zapytywała frakcja Vance’a. Szach miał mocną pozycję przez prawie dwadzieścia lat swoich rządów, ale nigdy nie przejawiał skłonności do ich unowocześniania. Na to Brzeziński odpowiedział: „Pokażcie mi chociaż jeden nowoczesny rząd w tym rejonie świata”.

Niektórzy członkowie administracji Cartera uważali, że jeśli Ameryka nie będzie broniła wolności i demokracji, nie ma w ogóle sensu prowadzić polityki zagranicznej. Był to pogląd nieco skrajny, ale jego zwolennicy podpierali się przekonywającym argumentem: Irańczycy i tak mieli dość szacha i zamierzali się go pozbyć bez względu na to, co myśli się w Waszyngtonie.

Bzdury, mówił Brzeziński. Poczytajcie historię. Rewolucje zwyciężały, kiedy władze szły na ustępstwa. Upadały, kiedy rząd miażdżył rebeliantów żelazną pięścią. Czterystutysięczna armia irańska z łatwością zdławi każde powstanie. Frakcja Vance’a – włącznie z Henrym Prechtem – nie zgadzała się z teorią rewolucji Brzezińskiego. Zagrożeni dyktatorzy idą na ustępstwa tylko dlatego, że rebelianci dysponują siłą. Co więcej, zwolennicy Vance’a nie wierzyli, że irańska armia liczy czterysta tysięcy. Trudno było uzyskać dokładne dane, wiedziano jednak, że żołnierze dezerterują w tempie około ośmiu procent stanu liczebnego na miesiąc, a w zamęcie totalnej wojny domowej nierzadko całe oddziały przechodzą na stronę rebeliantów.

Obie waszyngtońskie frakcje otrzymywały informacje z różnych źródeł.

Brzeziński słuchał Ardeshira Zahediego, szwagra i najpotężniejszego zwolennika szacha w Iranie. Vance słuchał ambasadora Sullivana. Depesze Sullivana nie zawierały tylu informacji, ilu Waszyngton sobie by życzył – może dlatego, że sytuacja w Iranie była cokolwiek niejasna. Jednak od września w raportach ambasady przeważał pogląd, że los szacha jest przesądzony.

Brzeziński oświadczył, że Sullivan jest panikarzem i nie można mu ufać. Stronnicy Vance’a z kolei twierdzili, że Brzeziński ma zwyczaj strzelać do posłańca, który przynosi złe wiadomości.

W rezultacie Stany Zjednoczone nie zrobiły nic. Departament Stanu przygotował projekt depeszy do ambasadora Sullivana, polecając mu, aby pilnie nakłonił szacha do stworzenia koalicji rządowej, opartej na zasadach demokratycznych. Brzeziński depeszę zniszczył. Innym razem Brzeziński zadzwonił do szacha i zapewnił go o poparciu prezydenta Cartera. Szach poprosił o depeszę z potwierdzeniem tej wiadomości. Departament Stanu depeszy nie wysłał. Obie strony przepuszczały do prasy informacje, żeby nawzajem sobie zaszkodzić, tak że cały świat wiedział o tym, iż waszyngtońską politykę wobec Iranu paraliżują tarcia wewnętrzne.

W tej sytuacji Precht nie miał najmniejszej ochoty użerać się z bandą Teksańczyków, którym wydawało się, że tylko oni jedyni mają problem.

Poza tym sądził, że bardzo dobrze wie, skąd się wzięły kłopoty EDS. Na pytanie, czy EDS ma swojego przedstawiciela w Iranie, odpowiedziano mu: tak, to pan Abolfath Mahvi. To wyjaśniało wszystko. Mahvi był znanym w Teheranie pośrednikiem, nazywanym dzięki swoim machlojkom z dostawcami wojskowymi „królem pięciu procent”. Chociaż miał rozległe stosunki w wyższych sferach, szach na pewien czas umieścił go na czarnej liście ludzi, którym zabroniono prowadzenia interesów w Iranie. To właśnie dlatego EDS była podejrzana o korupcję. Precht miał szczery zamiar zrobić wszystko, co w jego mocy. Nakłoni ambasadę w Teheranie, żeby rozpatrzyła sprawę. Może ambasador Sullivan potrafi przycisnąć Irańczyków, żeby wypuścili Paula i Billa. Ale rząd Stanów Zjednoczonych w żadnym przypadku nie mógł zlekceważyć pozostałych zarzutów stawianych przez Irańczyków. Rząd popierał obecny reżim i nie zamierzał jeszcze bardziej go osłabiać groźbą zerwania stosunków dyplomatycznych z powodu dwóch uwięzionych biznesmenów, zwłaszcza kiedy w Iranie nadal przebywało dwanaście tysięcy obywateli amerykańskich, o których Departament Stanu musiał się troszczyć. Była to pożałowania godna sytuacja, ale Chiapparone i Gaylord będą musieli niestety trochę pocierpieć.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: