Właściwie Perot nie planował wyjazdu do Teheranu, ale wiedział, że skoro jego ludzie mają tam ryzykować życiem, powinien być w pobliżu. Ross junior również o tym wiedział.
Perot był pewien, że cała rodzina go poprze. Margot mogłaby wprawdzie powiedzieć: „Ryzykujesz życiem dla swoich podwładnych, a co z nami?” Nigdy jednak tak by nie postąpiła. Przez całą kampanię w sprawie jeńców wojennych, kiedy pojechał do Wietnamu i Laosu, kiedy próbował polecieć do Hanoi, kiedy rodzina przebywała pod ścisłą ochroną osobistą, nigdy nie usłyszał żadnej skargi ani pytania: „A co z nami?” Wręcz przeciwnie, zawsze byli z nim, gdy robił to, co uważał za swój obowiązek.
Kiedy tak siedział, rozmyślając, do gabinetu weszła Nancy, jego najstarsza córka.
– Witaj, tatuśku – powiedziała. Zawsze go tak nazywała.
– Maleńka Nań! Chodź tu!
Okrążyła biurko i usiadła mu na kolanach.
Perot uwielbiał Nancy. Drobna, lecz silna osiemnastolatka, blondynka, przypominała matkę. Stanowcza i uparta jak Perot, równie dobrze nadawała się na szefa, jak jej brat.
– Przyszłam pożegnać się. Wracam do Vanderbit.
– Zajrzysz do babci?
– Oczywiście.
– Dobra dziewczynka.
Była pełna wigoru, podniecona perspektywą powrotu do szkoły, nieświadoma napięcia i toczących się tu, na szóstym piętrze, rozmów o śmierci.
– Jak zapatrujesz się na sprawę dodatkowych funduszy? – zapytała.
Perot uśmiechnął się pobłażliwie i wyciągnął portfel. Jak zwykle nie mógł się jej oprzeć.
Schowała pieniądze, uścisnęła go, cmoknęła w policzek, zeskoczyła mu z kolan i wybiegła z gabinetu, lekceważąc cały świat.
Tym razem, to Perot miał łzy w oczach.
To przypomina zjazd weteranów – pomyślał Jay Coburn.
Stała teherańska załoga czekała w sali konferencyjnej na Simonsa, wspominając Iran i ewakuację. Ralph Boulware trajkotał z prędkością karabinu maszynowego. Joe Poche siedział w zamyśleniu i wyglądał na równie ożywionego, jak ponury robot. Glenn Jackson mówił coś o karabinach. Jim Schwebach uśmiechał się po swojemu krzywym uśmieszkiem, sprawiając wrażenie, że wie coś, o czym nikt inny nie wie. Pat Sculley opowiadał o rajdzie na Son Tay. Wszyscy już wiedzieli, że mają się spotkać z legendarnym Bykiem Simonsem. Sculley, kiedy był instruktorem komandosów, studiował jego słynny rajd i wiedział wszystko o drobiazgowym rozplanowaniu tej akcji, upartych próbach oraz o tym, że Simons nie utracił ani jednego ze swoich pięćdziesięciu dziewięciu ludzi.
Drzwi otworzyły się i ktoś powiedział: – Wstać! Odsunęli krzesła i wstali.
Coburn rozejrzał się.
Wszedł Ron Davis uśmiechając się od ucha do ucha.
– Niech cię cholera, Davis! – zawołał Coburn i wszyscy roześmiali się, widząc że Ron ich nabrał. Davis obszedł pokój, ściskając wszystkim ręce.
Taki właśnie był: wieczny zgrywus.
Coburn patrzył na nich i zastanawiał się, czy zmienią się, gdy staną w obliczu niebezpieczeństwa. Walka była czymś przedziwnym. Nie sposób było przewidzieć, jak się zachowają ludzie. Człowiek, którego na przykład uważałeś za najdzielniejszego, załamie się, ten zaś, o którym myślałeś, że ucieknie, będzie twardy jak skała.
Coburn do końca życia nie zapomni, co walka zrobiła z nim samym.
Kryzys przyszedł w kilka miesięcy po przybyciu do Wietnamu. Pilotował śmigłowiec desantowy zwany nagusem, gdyż pozbawiony był jakiegokolwiek uzbrojenia. Sześciokrotnie tego dnia wylatywał ze strefy działań bojowych z kompletem wojska na pokładzie. To był dobry dzień: nie strzelano do niego ani razu.
Podczas siódmego lotu stało się inaczej.
Seria pocisków 12, 75 mm trafiła maszynę i zniszczyła wał napędowy śmigła sterującego.
Gdy wirnik nośny śmigłowca się obraca, kadłub maszyny ma naturalną tendencję do obracania się w tym samym kierunku. Zadaniem śmigła sterującego jest temu przeciwdziałać. Gdy za to śmigło sterujące stanie, śmigłowiec zaczyna wirować.
Natychmiast po starcie, gdy maszyna znajduje się zaledwie kilka stóp nad ziemią, pilot może dać sobie radę bez śmigła sterującego. Po prostu może wylądować, zanim wirowanie nie stanie się zbyt szybkie. Potem, gdy maszyna znajdzie się na wysokości przelotowej i osiągnie już normalną prędkość, opór aerodynamiczny kadłuba jest wystarczająco silny, by zapobiec wpadnięciu w ruch obrotowy. Śmigłowiec Coburna był jednak na wysokości 150 stóp w sytuacji najgorszej z możliwych – leciał już zbyt wysoko, by można było szybko wylądować, ale jeszcze nie dość szybko, by strugi powietrza, opływające kadłub, stabilizowały go.
Zwykle w takich przypadkach można było awaryjnie wyłączyć silnik i lądować za pomocą autorotacji. Coburn znał to z teorii i w szkole pilotów ćwiczył nieraz wszystkie rutynowe czynności. Wykonał je teraz instynktownie, jednak było już za późno. Maszyna zbyt gwałtownie wpadła w rotację.
Po kilku sekundach był tak oszołomiony, że stracił orientację. Nic nie mógł zrobić, aby osłabić impet zderzenia z ziemią. Śmigłowiec opadł na prawą płozę o czym dowiedział się później) i jedna z łopat wirnika wygięła się w dół pod wpływem uderzenia. Przebiła kadłub i rozwaliła głowę drugiemu pilotowi. Facet zginął na miejscu.
Coburn poczuł zapach paliwa i odpiął pasy. Dopiero gdy poleciał na górę, zorientował się, że wisiał do góry nogami. Wydostał się jednak z maszyny i jedynymi obrażeniami, jakie wtedy odniósł, było kilka pękniętych kręgów szyjnych. Jego mechanik pokładowy również ocalał.
Załoga była przypięta, lecz siedmiu żołnierzy z tyłu – nie. Śmigłowiec nie miał drzwi i siła odśrodkowa, która powstała podczas wirowania maszyny, wyrzuciła ich ze śmigłowca na wysokości ponad stu stóp. Zginęli wszyscy.
Coburn miał wówczas dwadzieścia lat.
Kilka tygodni później, został postrzelony w łydkę, najmniej chronioną część ciała pilota śmigłowca. Siedzi on wprawdzie w opancerzonym fotelu, ale ma nie osłonięte nogi.
Już przedtem był zły, ale w tym momencie wściekł się do ostateczności. Dość miał już występowania w roli celu. Zażądał od dowódcy odkomenderowania go do pilotowania śmigłowca szturmowego, tak by mógł załatwić paru tych gnojków na dole, którzy próbowali go zabić.
I dopiął swego. To był właśnie ten moment, odkąd uśmiechnięty Jay Coburn przekształcił się w opanowanego, pozbawionego emocji żołnierza zawodowego. Nie nawiązał w wojsku żadnych bliskich przyjaźni. Kiedy ktoś w jego jednostce został ranny, wzruszał tylko ramionami i mówił: „Cóż, w końcu za to dostał dodatek frontowy”. Podejrzewał, wprawdzie, że koledzy uważali go za nawiedzonego.
Było mu to zupełnie obojętne. Kiedy pilotował śmigłowce szturmowe, czuł się szczęśliwy. Za każdym razem, gdy zapinał pasy, wiedział, że startuje tylko po to, aby zabijać lub być zabitym. Kiedy oczyszczał teren przed nacierającą piechotą, zdawał sobie sprawę, że poszkodowanymi będą niewinni cywile, kobiety i dzieci, jednak po prostu przestawał zastanawiać się i otwierał ogień.
Po jedenastu latach, kiedy to wspominał, myślał tylko o jednym: „Byłem bydlakiem”.
Schwebach i Poche, dwóch najcichszych ludzi w tym pokoju, mogłoby go zrozumieć: po prostu byli tam i wiedzieli, jak było. A cóż pozostali? T. Sculley, Boulware, Jackson i Davis. Jeśli akcja zacznie się sypać – pomyślał znowu Coburn – jak ci faceci dadzą sobie radę?
Drzwi otworzyły się i wszedł Simons.
Zapadła cisza, gdy Simons stanął za stołem.
„Ależ to wielki sukinsyn” – pomyślał Coburn.
W ślad za Simonsem weszli T. J. Marquez i Merv Stauffer i usiedli przy drzwiach.
Simons rzucił w kąt czarną, plastikową walizeczkę, opadł na krzesło i zapalił niewielkie cygaro.
Był ubrany niedbale, w koszuli bez krawata i luźnych spodniach. Jak na pułkownika włosy miał dość długie. „Wygląda bardziej na farmera, niż na żołnierza” – pomyślał Coburn.