Następnym samochodem, który zwrócił ich uwagę, była pomarańczowa teherańska taksówka. Przejechała bez zatrzymania – co nikogo nie powinno dziwić – niemniej jednak żołnierze wpadli we wściekłość i pobiegli za nią strzelając.
I taksówka, i ścigający ją żołnierze zniknęli Billowi z oczu.
Żołnierze zakończyli wreszcie swój ostry wypad i powrócili na posterunek przed frontem gmachu ministerstwa, na otoczony murem dziedziniec. Incydent ów, będący dziwną mieszaniną dziecinady i brutalności, był esencją tego, co działo się w Iranie. Cały kraj staczał się w przepaść. Szach stracił kontrolę, a rebelianci zdecydowani byli wypędzić go albo zabić. Bill żałował tych ludzi w samochodach, niewinnych ofiar zbiegu okoliczności, które bezradnie mogły tylko czekać na poprawę sytuacji. „Skoro nawet Irańczycy nie są już bezpieczni – pomyślał – Amerykanom grozi jeszcze większe niebezpieczeństwo. Musimy wydostać się stąd za wszelką cenę”.
Dwaj Irańczycy przebywający w tym samym korytarzu, widzieli też te rozróbki przy alei Eisenhowera. Podobnie jak Bill, wydawali się nimi przerażeni.
Ranek minął, nadeszło popołudnie. Bill otrzymał następną szklankę herbaty i kanapkę. To miał być lunch. Myślał o tym, co działo się w pokoju przesłuchań. Nie dziwiło to, że długo czeka: w Iranie słowa: „za godzinę” oznaczały w praktyce mniej więcej to samo co „kiedyś, później”. W miarę jednak, jak mijał dzień, Bill niepokoił się coraz bardziej. Czyżby Paul miał jakieś kłopoty?
Dwaj Irańczycy sterczeli bezczynnie na korytarzu przez całe popołudnie. Nie robili nic, po prostu byli. Bill nie miał zielonego pojęcia, kim są. Nie zamienił z nimi ani słowa.
Chciał, żeby czas skoczył do przodu. Miał przecież rezerwację na jutrzejszy samolot. Emily z dziećmi była w Waszyngtonie, gdzie mieszkali jej rodzice i teściowie. Planowali dla niego wielkie przyjęcie w sylwestra. Nie mógł doczekać się, kiedy ich znowu zobaczy.
Powinien był wyjechać z Iranu już wtedy, gdy zaczęły się bombardowania. Jedna z bomb spadła wówczas na dom dziewczyny, którą Bill znał ze studiów w Waszyngtonie. Dziewczyna ta wyszła za dyplomatę z ambasady amerykańskiej. Bill o tym z nimi rozmawiał. Wprawdzie nikt nie został ranny, ale było to straszne.
„Powinienem być ostrożniejszy i już wtedy wyjechać” – pomyślał. Drzwi otworzyły się. Wyszedł Abolhasan i powiedział:
– Bill! Pozwól, proszę.
Bill spojrzał na zegarek. Była piąta. Wszedł.
– Zimno tu – stwierdził siadając.
– Na tym krześle szybko zrobi ci się ciepło – odparł Paul z wymuszonym uśmiechem. Bill zerknął na niego: Paul nie wyglądał na osobę z dobrym samopoczuciem.
Dadgar, zanim zaczął przesłuchiwać Billa, wypił szklankę herbaty i zjadł kanapkę. Przyglądając mu się Bill pomyślał: „Uważaj – ten facet chce złapać nas w pułapkę, aby nie pozwolić nam wyjechać do kraju”.
Przesłuchanie się rozpoczęło. Bill podał swoje nazwisko, datę i miejsce urodzenia, wykształcenie, staż i kwalifikacje. Dadgar zadawał pytania i zapisywał odpowiedzi z twarzą pozbawioną wyrazu. „On jest jak maszyna” – pomyślał Bill.
Zaczynał rozumieć, dlaczego przesłuchanie Paula trwało tak długo. Każde pytanie trzeba było przetłumaczyć z farsi na angielski, każdą zaś odpowiedź z angielskiego na farsi. Pani Nourbash tłumaczyła, a Abolhasan wtrącał objaśnienia i poprawki.
Dadgar spytał Billa, czy EDS wywiązała się z kontraktu z ministerstwem zdrowia. Bill odpowiedział obszernie i szczegółowo, chociaż temat był zarówno skomplikowany, jak i wybitnie specjalistyczny. Był przekonany, że pani Nourbash nie rozumie z tego ani słowa. W każdym razie nikt nie mógł wyrobić sobie zdania o całym projekcie na podstawie kilku ogólnych pytań. „Co to za idiotyzmy – zastanawiał się Bill. – Dlaczego Dadgar siedział przez cały dzień w lodowato zimnym pokoju i zadawał głupie pytania? Doszedł do wniosku, że widać był to jakiś orientalny rytuał. Dadgar musiał rozwodnić swój raport, zbadać wszystkie szczegóły i w ten sposób z góry zabezpieczyć się przed ewentualnym oskarżeniem, jeśli pozwoli im wyjechać. W najgorszym razie mógł ich zatrzymać jeszcze przez jakiś czas w Iranie. Tak czy owak, była to tylko kwestia czasu”.
Oboje – Dadgar i pani Nourbash – wydawali się wrogo nastawieni. Przesłuchanie coraz bardziej przypominało krzyżowy ogień pytań. Dadgar oświadczył, że raporty o postępach robót składane przez EDS były sfałszowane i EDS posłużyła się nimi, żeby wydostać od ministerstwa zapłatę za nie wykonaną pracę. Bill przypomniał, że przedstawiciele ministerstwa, którzy byli najlepiej poinformowani, nigdy nie wspominali, jakoby raporty były niedokładne. Jeśli EDS nie wykonała zadania, gdzie są skargi? Dadgar może to sprawdzić w aktach ministerstwa.
Dadgar zapytał o dr Towliatiego i kiedy Bill wyjaśnił jego rolę, pani Nourbash, która zabrała głos, zanim jeszcze Dadgar się odezwał, oznajmiła, że wyjaśnienie jest nieprawdziwe.
Padło jeszcze wiele rozmaitych pytań, w tym jedno kompletnie niezrozumiałe:
„Czy EDS zatrudnia jakichś Greków?” Bill zaprzeczył, zastanawiając się, co to ma do rzeczy. Dadgar wydawał się zniecierpliwiony. Być może miał nadzieję, że zeznania Billa będą sprzeczne z zeznaniami Paula. Teraz, rozczarowany, zwiększył tempo. Zadawał pytania pospiesznie i niedbale, nie żądał objaśnień ani nie stawiał dodatkowych pytań. Przesłuchanie zakończył po godzinie.
Pani Nourbash powiedziała:
– Proszę teraz podpisać się przy każdym pytaniu i odpowiedzi w notesie pana Dadgara.
– Ależ to jest w farsi. Nie rozumiemy ani słowa! – zaprotestował Bill. „To podstęp – pomyślał. – Podpiszemy przyznanie się do morderstwa, szpiegostwa czy innej zbrodni wymyślonej przez Dadgara”.
Tu wtrącił się Abolhasan:
– Przejrzę notatki i sprawdzę.
Paul i Bill czekali, aż Abolhasan przejrzy notes. Wyglądało to na bardzo pobieżne sprawdzenie. Wreszcie Abolhasan odłożył notes na biurko.
– Radzę wam podpisać – stwierdził.
Bill czuł, że nie powinien podpisywać – ale nie miał wyboru. Jeśli chciał wrócić do domu, musiał podpisać.
Spojrzał na Paula. Paul wzruszył ramionami.
– Chyba lepiej podpiszmy – powiedział.
Po kolei przekartkowali notes i wpisali swoje nazwiska pod niezrozumiałymi zawijasami w języku farsi.
Kiedy skończyli, w pokoju panowała napięta atmosfera. „Teraz – pomyślał Bill – z pewnością powie nam, że możemy wracać do domu”.
Dadgar zebrał papiery w schludny stosik, rozmawiając przez parę minut z Abolhasanem. Potem wyszedł z pokoju. Abolhasan odwrócił się do Paula i Billa z ponurą miną.
– Jesteście aresztowani – oznajmił.
Serce w Billu zamarło. Nici z samolotu, nici z Waszyngtonu, Emily, sylwestrowego przyjęcia…
– Wyznaczono kaucję w wysokości dziewięćdziesięciu milionów tomanów, sześćdziesiąt za Paula i trzydzieści za Billa.
– Jezusie! – jęknął Paul. – Dziewięćdziesiąt milionów tomanów to… Abolhasan przeliczył na skrawku papieru.
– Niecałe trzynaście milionów dolarów.
– Żartujesz! – zawołał Bill. – Trzynaście milionów? Kaucja za mordercę wynosi dwadzieścia tysięcy!
– On pytał – ciągnął Abolhasan – czy jesteście gotowi złożyć kaucję. Paul parsknął śmiechem.
– Powiedz mu, że nie mam tyle przy sobie, będę musiał wstąpić do banku. Abolhasan nic nie odpowiedział.
– On na pewno żartuje – oświadczył Paul.
– On nie żartuje – zaprzeczył Abolhasan.
Nagle Bill poczuł zalewającą go wściekłość – na Dadgara, na Lou Goeltza, na cały ten przeklęty świat. Dali się nabrać. Wpadli prosto w pułapkę. Przyszli tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli, na spotkanie zorganizowane przez ambasadę amerykańską. Nie zrobili nic złego i nikt nie miał cienia dowodu przeciwko nim, a jednak wylądowali w więzieniu – i co gorsza, w irańskim więzieniu! Abolhasan powiedział:
– Każdy z was ma prawo do jednej rozmowy telefonicznej. Zupełnie jak w telewizyjnych kryminałach – jedna rozmowa, a potem za kratki. Paul podniósł słuchawkę i wykręcił numer.