Ścieżka prowadziła przez sam środek królestwa Innego Ludu. Właśnie w tym miejscu można było przekroczyć mgliste granice i zagłębić się w ich terytorium, jeśli tylko ktoś ośmieliłby się opuścić dobrze oznaczoną, wydeptaną dla ludzi ścieżkę i zboczyć w las z zamiarem odszukania rdzennych mieszkańców wyspy. Jak głosiły opowieści, w czasach starożytnych do tej krainy przybywali bohaterowie, którzy z rozmysłem porzucali ścieżkę i wyruszali w las, by rzucić wyzwanie przebywającym w swoich kryjówkach przedstawicielom Innego Ludu, szukać ich uwięzionej w jaskini mądrej bogini albo żądać różnych darów – takich, jak zapewniające niewidzialność płaszcze czy też szable, w których ostrzach mieszkają płomienie i które potrafią przeciąć każdą tarczę. Bardowie, którzy ośmielili się przejść tę drogę, wracali do swych ojczyzn dysponując głosem o mocy zdolnej strzaskać bębenek ludzkiego ucha albo umiejętnością topienia serc słuchaczy. Powszechnie znano starożytną opowieść o Kavenie Ravenlocku, który spędził wśród Innego Ludu pół setki lat, po czym powrócił niemal niezmieniony, jak gdyby nie minął dla niego nawet jeden dzień, tyle że z włosami koloru złota, oczyma jak czerwone węgle i prawdziwymi pieśniami, opowiadającymi zawiłymi rymami o przyszłości.

Na tę myśl Kennit aż parsknął. Wszyscy znali owe starożytne bajania, jednak on sam nie słyszał o nikim, kto – za jego życia – odważyłby się opuścić ścieżkę. Jeśli istniał takowy człowiek, nie opowiedział nikomu o swej przygodzie. Może nigdy nie wrócił, by chełpić się brawurą. Pirat porzucił próżne rozważania. Nie przybył przecież na wyspę, by schodzić ze ścieżki, ale by pójść nią do samego końca. Wszyscy wiedzieli, co można tam znaleźć.

Schodził krętą żużlową dróżką, która wiła się wśród zalesionych wzgórz wnętrza wyspy, aż dotarł na trawiasty płaskowyż, otaczający rozległy łuk otwartej plaży. Tak wyglądał przeciwległy brzeg tej maleńkiej wysepki. Zgodnie z legendą, następnym portem dla kotwiczącego w tym miejscu statku mogło być jedynie piekło. Młody kapitan nie znalazł nigdzie ani jednej notatki o żadnym statku, który ośmieliłby się zakwestionować tę plotkę. Jeśli jakiś spróbował, informacja o jego zuchwałym postępku nie ujrzała światła dziennego.

Niebo miało barwę czystego, radosnego błękitu, z którego ostatniej nocy burza usunęła resztki chmur. Długą krzywiznę skalno-piaszczystej plaży przerywał jedynie słodkowodny strumień, spływający z wysokiej trawiastej skarpy za plażą; wił się po piasku, ostatecznie znikając w morzu. W oddali wznosiły się wyższe klify z czarnego iłołupka, otaczając wianuszkiem daleki koniec półksiężycowej plaży. Jedna łupkowa skała w kształcie krzywej zębatej wieży sterczała samotnie ponad niewielkim plażowym obszarem, który ciągnął się za regularnym pasem klifów. Przez wyłom w skałach można było dostrzec skrawek błękitnego nieba i niespokojne morze.

– Ostatniej nocy mieliśmy spory wiatr i wysokie fale przybrzeżne, panie. Niektórzy mawiają, że na wędrówkę po Plaży Skarbów najlepsze są trawiaste wydmy, o tam, na górze… Mówią też, że po silnej burzy fale wyrzucają na brzeg różne rzeczy… tak kruche, że powinny się do szczętu roztrzaskać o skały, a jednak skarby mięciutko lądują na turzycy, tam na górze. – Gankis urywanym głosem wysapywał słowa, usiłując dotrzymać kroku swemu kapitanowi. By nadążyć za wysokim piratem, musiał nieźle przebierać nogami. – Mój wuj… a ściśle rzecz biorąc, mąż mojej ciotki, czyli matki mojej siostry… twierdził, że zna mężczyznę, który znalazł na górze małe drewniane pudełko, połyskliwie czarne i całe pomalowane w kwiaty. Wewnątrz znajdowała się maleńka szklana statuetka kobiety ze skrzydłami motyla. Nie było to szkło przezroczyste, nie, nie… i barwy skrzydeł wręcz wirowały w szkle. – Gankis przerwał opowieść i nieco pochylił głowę, patrząc ostrożnie na Kennita. – Chciałbyś, panie, wiedzieć, co to oznaczało według Innego? – zapytał cicho.

Kapitan zatrzymał się i trącił butem fałdę mokrego piasku. Błysk złota. Pochylił się niedbale i zaczepił palcem o delikatny złoty łańcuszek. Kiedy pociągnął, z piaszczystej kryjówki wyskoczył medalionik. Kennit wytarł go do czysta o płócienne spodnie, a następnie z wprawą zajął się maleńkim zatrzaskiem. Wreszcie złote połówki rozwarły się. Morska woda wdarła się wprawdzie do środka, ale sportretowana twarz młodej kobiety ciągle uśmiechała się do pirata. Oczy promieniały wesołością, ale jakby nieco trwożliwie strofowały znalazcę. Mężczyzna chrząknął, po czym wepchnął medalionik do kieszeni brokatowej kamizelki.

– Kapitanie, wiem, że nie pozwolą panu go zatrzymać. Nikt nie może niczego zabrać z Plaży Skarbów – zauważył ostrożnie Gankis.

– Czyżby? – zapytał drwiąco Kennit. Umyślnie mówił rozbawionym tonem, obserwując zakłopotanie starca, który nie wiedział, czy pirat kpi sobie z niego, czy też mu grozi. Gankis ukradkiem przestąpił z nogi na nogę, mimowolnie odsuwając się poza zasięg pięści kapitana.

– Tak mówią wszyscy, panie – odparł z wahaniem. – Że nikt nie zabiera do domu tego, co znajduje na Plaży Skarbów. Wiem na pewno, że przyjaciel mojego wuja nie zabrał. Gdy Inny obejrzał znalezisko i przepowiedział mu z niego jego los, przyjaciel wuja zszedł za tubylcem na plażę do skalnego klifu. Prawdopodobnie tego. – Gankis wskazał ręką odległe łupkowe urwiska. – Na jego powierzchni były tysiące małych dziur, które pan nazywa…

– Niszami – wtrącił Kennit prawie sennym głosem. – Nazywam je niszami, Gankisie. Powinieneś trochę popracować nad językiem swojej matki.

– Tak, panie, to nisze. W każdej znajdował się skarb, tylko nieliczne były puste. Przedstawiciel Innego Ludu pozwolił temu człowiekowi przejść wzdłuż klifowej ściany i obejrzeć wszystkie skarby. Były tam rzeczy, panie, jakich sobie nawet nie potrafisz wyobrazić. Porcelanowe filiżanki wykończone fantazyjnymi pączkami róż, obrzeżone klejnotami złote puchary do wina, jaskrawo pomalowane małe drewniane zabawki i, och, panie, setki równie niewyobrażalnych przedmiotów, a każdy w osobnej niszy. I nagle przyjaciel mojego wuja zobaczył pustą niszę odpowiedniego rozmiaru i kształtu, po czym włożył do niej kobietę-motyla. Powiedział, że nigdy przedtem nie czuł się taki uczciwy, jak wtedy, gdy odkładał na swoje miejsce ten maleńki skarb. Zostawił go tam, opuścił wyspę i wrócił do domu.

Kennit odchrząknął. W tym jednym odgłosie zawarł większą dawkę pogardy i lekceważenia niż większość ludzi potrafiłaby skupić w całym potoku złorzeczeń. Gankis lękliwie zerknął w bok, po czym spuścił oczy.

– On to powiedział, panie, nie ja. – Szarpnął pas swoich zniszczonych spodni, a potem niemal niechętnie dodał: – Ten człowiek żyje trochę jakby w świecie snów. Przekazuje świątyni Sa jedną siódmą wszystkiego, co zarobi, a poza tym w służbę Sa oddał dwoje swoich najstarszych dzieci. Ci ludzie nie myślą w taki sposób jak my, panie.

– O ile ty w ogóle myślisz, Gankisie – skomentował go kapitan. Podniósł wzrok i spojrzał daleko wzdłuż brzegu, lekko mrużąc jasne oczy, ponieważ oślepiło go poranne słońce odbite od poruszających się fal. – Idź zatem na te swoje turzycowe klify, przejdź się nimi i przynieś mi to, co tam znajdziesz.

– Tak, panie. – Stary pirat odszedł ciężkim krokiem. Tylko raz odwrócił się i posłał swemu młodemu kapitanowi smutne spojrzenie. Później zwinnie wspiął się po wąskiej skarpie na porośnięty gęstą trawą płaskowyż, który górował nad plażą, i podążył wzdłuż niego. Oczy Gankisa pilnie badały rozciągającą się przed nim powierzchnię. Prawie natychmiast coś dostrzegł. Podbiegł do znaleziska, potem chwycił przedmiot, który zaiskrzył się w słońcu poranka. Wreszcie podniósł skarb pod światło i przyjrzał mu się, a wówczas na jego pokiereszowanej twarzy pojawiła się radość. – Panie, panie, powinieneś zobaczyć, co znalazłem!

– Może byłbym w stanie, gdybyś mi to przyniósł, jak ci rozkazałem – zauważył rozdrażniony Kennit.

Jak pies wezwany przez swego właściciela, Gankis wrócił do kapitana. Brązowe oczy starego pirata lśniły młodzieńczymi iskierkami, obie ręce zaciskały się kurczowo na znalezisku. Zeskoczył lekko z niemal dwumetrowego uskoku na plażę i zaczął biec; jego niskie botki zakopywały się w piasku. Gdy Kennit patrzył na pędzącego Gankisa, jego czoło zmarszczyło się na moment. Chociaż staremu wiarusowi często zdarzało się płaszczyć przed swoim kapitanem, był równie nieskłonny do dzielenia się z nim łupami jak każdy inny pirat. Kennit nie oczekiwał zatem, że z ochotą przyniesie mu to, co znajdzie na trawiastej skarpie. W gruncie rzeczy, podejrzewał raczej, że na końcu spaceru będzie musiał przeszukać starca i odebrać mu skarby. Widząc, jak Gankis spieszy ku niemu z rozpromienioną twarzą, jak gdyby był wiejskim kmiotkiem niosącym bukiet ukochanej dojarce, Kennit szczerze się zaniepokoił.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: