H~eron wręczył pęk kluczy Dupontowi, który czekał przy bramie, aż mała procesja przejdzie, a potem zamykał ją starannie.
Przeszli kręcone schody z masywnego kamienia i stanęli przed żelaznymi drzwiami. De Batz zamyślił się głęboko. Nie spodziewał się tak silnej straży, pilnującej „najcenniejszego życia w Europie”. Jakiej sumy zażądają w zamian za nie? Jakaż nadludzka pomysłowość i odwaga zerwie przeszkody, wzniesione wkoło młodego życia, więdnącego w czeluściach tej ciemnej wieży? Gruby, małoduszny spiskowiec nie miał ani odwagi, ani sprytu, ale pieniędzy miał w bród. Sądził, że i tamte zalety posiadał w wysokim stopniu, ale niestety nie oddały mu one wielkich usług w próbach, powziętych swego czasu dla wyratowania członków rodziny królewskiej. W nadmiernym swym egoizmie nie chciał przyznać, że „Szkarłatny Kwiat” i jego liga przewyższają go pod każdym względem i nie życzył sobie ich pomocy.
Głos H~erona obudził go z tych rozmyślań. Naczelny agent wołał człowieka z latarnią, by zbliżył się ze światłem. Wyciągnął klucz z kieszeni i otworzywszy ciężkie drzwi, przepuścił de Batza i Duponta. Następnie podążył za nimi, zamknął drzwi od wewnątrz i pozostawił żołnierzy na straży przy schodach.
Trzej mężczyźni znajdowali się teraz w ciemnym, pustym przedpokoju, w którym nie było innych mebli prócz dużej szafy, zajmującej całą długość ściany. Szara tapeta, czarna od wilgoci, zwieszała się w strzępach tu i ówdzie.
H~eron zapukał do małych drzwi naprzeciwko.
– Hola! – zawołał. – Simon, mój stary, jesteś tu?
Z wnętrza dała się słyszeć ożywiona rozmowa, jakby mężczyzny z kobietą, przeplatana dziecinnym głosem. Równocześnie usłyszano zbliżające się kroki i drzwi otworzyły się na oścież. Powietrze w pokoju było tak duszne, że w pierwszej chwili uderzała jedynie woń tytoniu i wódki.
Dupont postawił latarnię na ziemi i usiadł w kącie korytarza. Widocznie często tu przychodził, i mało go zajmowały inspekcje H~erona.
De Batz spojrzał dokoła z ciekawością i obrzydzeniem.
Sam pokój był dość duży, ale trudno było sądzić o jego rozmiarach, tak był zastawiony przeróżnymi sprzętami i meblami o rozmaitych stylach i kształtach. W jednym kącie stało olbrzymie drewniane łóżko, w drugim ogromna kanapa. Wielki stół na środku otoczony był co najmniej czterema szerokimi fotelami; nie brakowało też szaf, biurka, dużego zwierciadła i umywalni, przeróżnych skrzyń, pudeł, plecionych krzeseł i kufrów. Wyglądało to raczej na skład starych mebli niż na pokój mieszkalny.
Pośrodku tego wszystkiego de Batz spostrzegł dwoje ludzi, patrzących na niego spode łba. Mężczyzna tęgiej budowy o myszowatych włosach, zaczesanych w tył głowy, miał jasne, szeroko otwarte oczy i niezwykle grube, obwisłe wargi. Tuż za nim stała młoda jeszcze kobieta, której ociężała postać i blada cera zdradzały brak ruchu i wątłe zdrowie.
Oboje patrzyli na de Batza z zaciekawieniem, a na H~erona z widocznym uszanowaniem. Po chwili kobieta odsunęła się nieco na bok i zimnym oczom Gaskończyka ukazała się bolesna twarzyczka niekoronowanego króla Francji.
– Czemu Kapet jeszcze się nie położył? – spytał H~eron, gdy spostrzegł dziecko.
– Nie chciał zmówić dzisiaj pacierza ani wypić lekarstwa – odparł Simon, śmiejąc się rubasznie. – To psi zawód…
– Jeżeli ci to miejsce nie dogadza – odparł sucho H~eron – możesz prosić o zwolnienie – nie będzie trudno o zastępcę.
Szewc mruknął gniewnie i splunął w stronę dziecka.
– To małe szczenię więcej sprawia kłopotu niż można znieść.
Chłopiec mało zwracał uwagi na brutalne wyzwiska, którymi obrzucał go Simon. Stał spokojnie w kącie pokoju, zaciekawiony widokiem de Batza, którego nie znał. De Batz zauważył, że dziecko miało wygląd dobrze odżywionego. Miało na sobie wełnianą ciepłą koszulę, sukienne spodnie, grube pończochy i buciki, ale ubranie było brudne, jak również ręce i twarz. Złote loki, gładzone niegdyś wypieszczoną ręką młodej królowej, zwisały w nieładzie koło drobnej twarzyczki, z której dawno już zniknął wszelki ślad godności osobistej.
Ludwik XVII nie robił wrażenia dziecka katowanego, choć plecy jego często uginały się pod razami okrutnego opiekuna; bladą jego twarzyczkę cechowała raczej bierna obojętność i odpychająca chęć przypodobania się.
Gdy H~eron rozmawiał z Simonem, kobieta zawołała chłopca. Zbliżył się do niej bez najmniejszego strachu. Podniosła róg brudnego, ostrego fartucha i wytarła mu usta i twarz.
– Nie mogę utrzymać go w czystości – rzekła, jakby dla uniewinnienia się, spoglądając na de Batza. – A teraz zachowaj się jak przystało na grzecznego chłopca – dodała – zwracając się do delfina – wypij lekarstwo i zmów pacierz, aby ucieszyć „mamę”. Potem pójdziesz do łóżka.
Wzięła ze stołu szklankę, napełnioną bezbarwnym płynem, który de Batz wziął w pierwszej chwili za wodę i przytknęła ją do ust dziecka.
Odwróciło głowę i zaczęło płakać.
– Czy lekarstwo bardzo niedobre? – spytał Gaskończyk.
– Mój Boże! Ależ nie, obywatelu, to najlepsza wódka, jaką można dostać – zawołała kobieta. – Kapet ją bardzo lubi, prawda? Ona dodaje ci humoru i śpisz po niej lepiej. Wczoraj wychyliłeś chętnie całą szklankę, więc i dziś uczynisz to samo. Wiesz dobrze, że „papa” gniewa się, gdy nie wypijesz przynajmniej pół szklanki – dodała, zniżając głos.
Dziecko wzbraniało się jeszcze przez chwilę, ale w końcu doszło widocznie do przekonania, że rozsądniej będzie nie upierać się dłużej i wzięło szklankę z rąk pani Simon. A wtedy de Batz ujrzał potomka Ludwika XVI pijącego wódkę na rozkaz żony prostego szewca, którą nazywał imieniem najświętszym i najdroższym dla każdego dziecka.
De Batz, choć nie był idealistą, odwrócił się ze wstrętem.
Simon przyglądał się tej scenie z widocznym zadowoleniem. Chichotał z ukontentowania i błysk triumfu zaświecił w jego wyłupiastych oczach.
– A teraz, mój mały – rzekł jowialnie – chcę, by obywatel usłyszał twój pacierz.
Skinął na Gaskończyka, aby i on wziął udział w mającym nastąpić przedstawieniu. Wyciągnął z kąta pokoju zatłuszczoną czapkę, ozdobioną trójkolorową kokardą i brudną podartą chorągiew, która niegdyś była biała, z wyhaftowanym złotym kwiatem lilii. Wsadził czapkę na głowę dziecka i rzucił chorągiew na ziemię.
– Twój pacierz, Kapet! – zawołał chichocząc.
Jego ruchy były rubaszne – silił się widocznie na najjaskrawsze prostactwo. Obijał się o meble, chodząc po pokoju, kopał nogą krzesła, stojące mu na drodze. De Batz pomyślał mimo woli o ciszy salonów wersalskich, o całych zastępach wytwornych dam, opiekujących się niegdyś dzieckiem, które stało teraz przed nim w czerwonej czapce na złotej główce z wyrazem bezmyślnej, tępej obojętności. Posłusznie, odruchowo chłopiec stanął na fladze, którą Henryk IV miał pod Ivry, a król_słońce stawiał na froncie swych wojsk. I oto Ludwik XVII, król Francji z Bożej łaski, najstarszy syn Kościoła, tratował nogami chorągiew Ludwika świętego i tańczył potworny taniec na jej strzępach. Krzykliwym głosem zaśpiewał karmaniolę.
Jego blade zwykle policzki pałały, oczy błyszczały nienaturalnym ogniem pod wpływem zabójczego trunku. W pięknej rączce trzymał czerwoną czapkę z trójkolorową kokardą i krzyczał na cały głos:
– Niech żyje republika!
De Batz zatkał sobie uszy i chciał uciec z tego miejsca hańby.
Pani Simon aż klaskała w ręce z uciechy, patrząc z dumą i macierzyńską jakby miłością na swego wychowanka. Simon utkwił badawczy wzrok w H~eronie, oczekując słowa uznania, ale ten skinął tylko potakująco głową.
– Teraz twój katechizm, Kapet! – krzyknął Simon ochrypłym głosem.
Chłopiec stanął na baczność w czapce na głowie, z rękoma na biodrach. Rozstawił szeroko nogi na starej chorągwi o białej lilii, dumie swych praojców.
– Twoje nazwisko? – spytał Simon.
– Ludwik Kapet – odpowiedziało dziecko jasnym, pewnym głosem.
– Kim jesteś?
– Obywatelem republiki francuskiej.
– Kto był twój ojciec?