To przywróciło mu przytomność.

Janka była uwięziona, a więc jego miejsce było przy niej. Nie przedstawiało to żadnej trudności.

Jeden okrzyk, potępiający rewolucję, otwierał podwoje Temple dla nowego gościa. Gorąca krew uderzyła do głowy Armandowi. W uszach mu szumiało i jak przez mgłę widział postacie mężczyzn, kobiet i żołnierzy, snujących się w ciemnościach po długich korytarzach, kręte schody, podwórza, a w końcu otwartą ulicę i rzekę. Zasłona nie schodziła mu z oczu: to była czerwona jak krew, to znowu biała jak całun.

Minął Pont_au_Change, na Quai de l'Ecole za St. Germain l'Auxerois zamajaczył róg domu, w którym mieszkał Blakeney.

Armand patrzył na to wszystko, ale nie widział, słyszał zgiełk pulsującej życiem stolicy, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Janka znajdowała się w Temple, a gdy zamkną wieczorem bramy ponurego więzienia, on, Armand, jej rycerz, jej obrońca, znajdzie się w jego murach i dotrze do celi 20 obietnicami, groźbami i błaganiami.

Stanął przed olbrzymią budowlą Temple. Ostrza wieżyc strzelały ku górze wśród panujących ciemności, jakby stalowe klingi mieczów. Straż postawiła zwykłe pytanie, ale on zatoczył się jak pijany i krzyknął z całych sił:

– Niech żyje król!

Usiłował przejść, ale skrzyżowane bagnety zamknęły mu drogę.

– Niech żyje król, śmierć republice! – powtórzył znów.

– Ależ ten człowiek jest pijany – rzekł jeden z żołnierzy, widząc, że Armand nie ma czapki na głowie, krzyczy, śmieje się i płacze na przemian. Ale gdy młodzieniec nie przestawał walczyć jak szaleniec, chcąc przedostać się przez bramę, żołnierz doprowadzony do ostateczności uderzył go ciężko w głowę.

St. Just runął na wznak oszołomiony uderzeniem. Czy był rzeczywiście pijany, czy śnił tylko? Podniósł rękę do czoła – było mokre, ale czy z deszczu czy krwi, tego nie wiedział. Starał się skupić myśli.

– Obywatelu St. Just – rzekł spokojny głos tuż za nim.

Obejrzał się; równocześnie uczuł czyjąś rękę na ramieniu, a ten sam spokojny głos dodał:

– Może nie poznajesz mnie, obywatelu? Nie miałem szczęścia znać cię tak dobrze jak twoją siostrę. Nazywam się Chauvelin. W czym mogę ci być pomocny?

Rozdział XVII. Chauvelin

Chauvelin! Obecność tego człowieka w tej chwili uczyniła wypadki ubiegłych dni podobnymi do snu. Chauvelin, najnieśmiertelniejszy wróg Armanda i jego siostry Małgorzaty! Chauvelin, zły duch republiki, arystokrata_rewolucjonista, dyplomata_szpieg, zwyciężony wróg „Szkarłatnego Kwiatu”, stał tutaj w świetle olejnej lampy przytwierdzonej do ściany. Krople deszczu na jego odzieniu błyszczały w migotliwym świetle jak cienka srebrzysta powłoka, gromadząc się na brzegu kapelusza i w fałdach płaszcza. Koronki u szyi i rąk były zmięte i przybrudzone.

Puścił ramię Armanda, ale utkwił blade, głęboko osadzone oczy ponuro w twarzy młodzieńca.

– Miałem nadzieję – ciągnął dalej Chauvelin – że spotkamy się choć raz podczas twego pobytu w Paryżu. Słyszałem od mego przyjaciela H~erona, że bawisz tutaj. On niestety stracił cię z oczu, i zacząłem się już obawiać, że tajemniczy „Szkarłatny Kwiat” zaczarował cię i uczynił niewidzialnym, co byłoby wielkim dla mnie zmartwieniem.

I znów ujął ramię Armanda jak przyjaciel, który pragnie zaciągnąć znajomego na miłą pogawędkę. Skierowali się ku bramie i straż zasalutowała na widok trójkolorowej szarfy, wyglądającej spod płaszcza Chauvelina.

Dyplomata zatrzymał się przed kamiennym przedmurzem. Tu mogli rozmawiać swobodnie.

Grupa żołnierzy stała u wylotu sklepionej bramy, ale słów dosłyszeć nie mogli, jedynie ich sylwetki majaczyły wśród ciemności.

Armand szedł odruchowo za swym wrogiem, jakby pod wpływem hipnozy i zupełnego zaniku woli.

Różne sprzeczne myśli krzyżowały się w jego mózgu, ale dominowało przeświadczenie, że wszystko skierowało się na lepsze tory. Zjawił się Chauvelin, człowiek, który nienawidził go, który pragnął z pewnością jego śmierci, będzie zatem łatwo, bardzo łatwo oddać życie za wolność

Janki.

Zaaresztowali ją jedynie na podstawie podejrzenia, iż ukrywała znanego zdrajcę republiki, a więc z jego uwięzieniem i śmiercią jej wina będzie zmazana.

Ci ludzie nie byli wrogo usposobieni przeciwko niej – sądzono zawsze bardzo łagodnie aktorów i aktorki. Przysłuży się Jance o wiele więcej, oddając się w ręce władz, niż pracując nad jej uwolnieniem.

Przez ten czas Chauvelin strzepywał deszcz ze swego płaszcza, przemawiając właściwym sobie ironicznym i uprzejmym tonem:

– Jak się miewa lady Blakeney? Mam nadzieję, że dobrze?

– Dziękuję panu – odpowiedział Armand bezmyślnie.

– A mój przyjaciel sir Percy Blakeney? Myślałem, że spotkam go w Paryżu, ale jest z pewnością bardzo zajęty, nie tracę jednak nadziei… Widzisz, jak fortuna mi sprzyja – dodał tym samym lekkim tonem – nie liczyłem na żadne miłe spotkanie, aż tu nagle, przechodząc koło posterunku u bramy tego uroczego zajazdu, kogoż spotykam? – mego wytwornego przyjaciela St. Justa, usiłującego dostać się w jego gościnne progi. Ale rozprawiam tylko o sobie, a nie pytam o stan twego zdrowia. Zemdlałeś przez chwilę, zdaje się; powietrze wkoło tej budowli jest bardzo duszne. Spodziewam się, że czujesz się Obecnie lepiej. Rozkazuj mój drogi, w czym mogę ci służyć?

Podczas tej rozmowy Chauvelin wciągnął Armanda do loży odźwiernego. Młodzieniec usiłował uspokoić się i zapanować nad swymi nerwami. Osiągnął, czego chciał: znajdował się w więzieniu Temple, niedaleko

Janki, i choć wróg jego był starszy i słabszy od niego, a drzwi zostawiono szeroko otwarte, wiedział, że jest faktycznie więźniem, jak inni skazańcy, których umieszczono już w numerowanych celach olbrzymiego budynku.

To przeświadczenie pomogło mu skupić się. Ani przez chwilę nie myślał o ucieczce przed oczekującym go losem. Z pewnością tak było najlepiej. Ach, gdyby tylko mógł zobaczyć się z Janką i upewnić się, że odzyska wolność, w zamian za jego życie! Ale przede wszystkim musiał trzeźwo patrzeć na rzeczy i przezwyciężyć niecierpliwość swej niepohamowanej krwi. Starał się myśleć o Percym, o jego spokoju wobec wroga i postanowił brać z niego przykład w podobnych okolicznościach.

Przypomniał sobie angielskich towarzyszy, ich niczym niezmąconą pogodę ducha wśród ciężkich przejść, a przede wszystkim wesołość lorda Tony'ego, zawsze gotowego do żartów i trafnej odpowiedzi. Armand zapragnął naśladować swobodę lorda Tony'ego i przyswoić sobie choć cząstkę nieustraszonego męstwa Percy'ego.

– Obywatelu Chauvelin – rzekł, usiłując przemawiać z najzimniejszą krwią, na jaką mógł się zdobyć – nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że choć trzymasz rękę na moim ramieniu, nie zmusisz mnie do powolności względem siebie. Mógłbym powalić cię jednym uderzeniem pięści, gdyż jestem młodszy i silniejszy od ciebie.

– Hm… – odparł Chauvelin, udając, że zastanawia się głęboko nad tym, co usłyszał – zdaje mi się…

– Nic łatwiejszego dla mnie – zapewniam cię…

– Być może… ale, jak widzisz, jest tu straż, a ów żołnierz jest potężnie zbudowany i…

– Ciemności pomogą mi, a człowiek, doprowadzony do ostateczności, zdolny jest do wszystkiego – pamiętaj o tym.

– Wiem o tym, i wiem również, że ty, obywatelu St. Just, jesteś w kiepskim położeniu.

– Mojej siostry Małgorzaty nie ma tu, obywatelu Chauvelin, a nie możesz brać mego życia w zamian za życie „Szkarłatnego Kwiatu”.

– Nie, nie – odparł żywo Chauvelin – nie za życie „Szkarłatnego Kwiatu”, wiem, ale.

Armand uchwycił się jego słów, jako tonący brzytwy.

– Za jej życie! – zawołał.

– Za czyje? – spytał tamten z widocznym zdziwieniem.

– Za życie panny Lange – ciągnął dalej Armand z samolubnym zapałem zakochanego, który myśli, że uwaga całego świata zwrócona jest na jego wybraną. – Panny Lange! Wypuścisz ją na wolność, nieprawdaż, skoro jestem w twojej mocy?

Chauvelin uśmiechnął się zagadkowo?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: