Niewątpliwie bystre oczy de Batza spostrzegły to, gdy spoglądał na młodego przyjaciela z tą dobroduszną pobłażliwością, która wydawała się u niego tak naturalna.

– Musimy myśleć o przyszłości, kochany St. Just, a nie o teraźniejszości – ciągnął dalej po krótkiej przerwie, mówiąc wolno i przekonywująco, jak ojciec do porywczego dziecka. – Co znaczy parę ludzkich istot wobec wielkich zasad, którym hołdujemy?

– Wskrzeszenie monarchii, wiem – odparł St. Just żywo – ale tymczasem…

– Tymczasem – przerwał mu de Batz poważnie – każda ofiara, będąca igraszką tych ludzi, stanowi krok ku wznowieniu praworządności, czyli monarchii. Tylko przez te gwałtowne nadużycia, wykonywane w imieniu ogólnego dobra, naród przekona się, jak bardzo został w błąd wprowadzony przez zgraję ludzi, których jedynym celem jest własny interes i kariera. Kiedy ludowi obrzydną orgie ambicji i nienawiści, zwróci się przeciwko dzikim okrutnikom i z radością przyczyni się do odbudowy wszystkiego, co starał się przedtem zniszczyć. Oto nasza jedyna nadzieja na przyszłość, i wierzaj mi, przyjacielu, że każda głowa wydarta gilotynie przez waszego romantycznego bohatera jest nową cegiełką, położoną pod gmach tej niegodziwej republiki.

– Nie wierzę w to – zaprotestował St. Just.

De Batz wzruszył ramionami pogardliwie i z niezachwianą pewnością siebie, a jego krótkie, pulchne okryte pierścionkami palce zaczęły niecierpliwie przebierać po poręczy loży. Zachowanie się Armanda drażniło go bardziej, niż bawiło. Ale nic nie odpowiedział, czekając na tradycyjny sygnał, zapowiadający podniesienie się kurtyny.

Na odgłos sygnału niecierpliwość widzów ścichła, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wszyscy usadowili się wygodnie na swoich miejscach, przestali śledzić ruchy ojców ludu i zwrócili całą uwagę na aktorów.

Rozdział II. Sprzeczne cele

Armand St. Just pierwszy raz odwiedził Paryż od czasu, gdy zerwał z partią republikańską, której on i jego piękna siostra Małgorzata byli swego czasu najszlachetniejszymi i najgorliwszymi zwolennikami. Już półtora roku temu nadużycia partii przeraziły go, choć daleko jeszcze było im do hańbiących orgii, dochodzących dzisiaj do szczytu w krwawych hekatombach niewinnych ofiar. Ze śmiercią Mirabeau, umiarkowani republikanie, których szlachetnym celem było wyswobodzenie ludu francuskiego spod autokratycznej tyranii Bourbonów, ujrzeli, że władza wymyka się z ich czystych rąk w ręce demagogów, nie znających innego prawa, jak własne namiętności.

Nie była to już walka na tle politycznym i religijnym, lecz walka klasy z klasą, człowieka z człowiekiem. Armand St. Just, jeden z apostołów wolności, braterstwa i równości, przekonał się wkrótce, że najokrutniejsze nadużycia tyranii były dokonywane w imię ideałów tak przez niego uwielbianych.

Jego siostra Małgorzata, która szczęśliwie wyszła za mąż w Anglii, była powodem ostatecznego jego rozbratu z ojczyzną. Iskra zapału, rozniecona przez następców Mirabeau w sercach uciśnionego ludu, zamieniła się w niszczący pożar. Wzięcie Bastylii stało się hasłem do rzezi wrześniowej, której cała potworność bladła wobec mordów dzisiejszych. Armand, wyratowany od zemsty rewolucjonistów dzięki poświęceniu „Szkarłatnego Kwiatu”, powrócił do Anglii i stanął pod sztandarem bohaterskiego wodza. Ale dotąd nie miał sposobności do czynnego udziału jako członek ligi. Wódz nie chciał narażać go na bezcelowe niebezpieczeństwo. Małgorzata oraz Armand St. Just zbyt dobrze byli w Paryżu znani. Małgorzata nie należała do kobiet, o których łatwo się zapomina, i jej małżeństwo z angielskim arystokratą nie podobało się republikańskim kółkom, uważającym ją przedtem za swą królową. Wystąpienie Armanda z partii i przyłączenie się do szeregu emigrantów pociągało za sobą chęć odwetu u przeciwników. Oboje, brat i siostra, mieli niezwykle zaciętego wroga w kuzynie swym, Antonim St. Just, niedoszłym konkurencie Małgorzaty, a obecnie służalczym popleczniku Robespierre'a. Nic nie sprawiłoby Antoniemu St. Just większej radości, jak sposobność okazania swej gorliwości i patriotyzmu przez wydanie własnego kuzyna i kuzynki w ręce trybunału terroru. I „Szkarłatny Kwiat”, który trzymał piękną swą rękę na pulsie rewolucji, nie chciał poświęcać dobrowolnie życia Armanda lub niepotrzebnie go narażać. Dlatego też choć rok mijał od tego czasu, Armand, zapalony członek ligi nie mógł być w niczym pomocny. Cierpiał z powodu tej przymusowej bezczynności, w jakiej utrzymywała go ostrożność „Szkarłatnego Kwiatu”, podczas gdy on rwał się do czynu u boku ukochanych towarzyszy i uwielbianego wodza.

Z początkiem roku 1794 uprosił Blakeney'a, aby pozwolił towarzyszyć sobie w mającej nastąpić wyprawie do Francji. Jaki był jej cel główny, o tym członkowie ligi dotąd nie wiedzieli, ale nie wątpili, że groźniejsze niż dotąd niebezpieczeństwa czyhały na ich drodze.

W ostatnich czasach okoliczności bardzo się zmieniły. Z początku niezgłębiona tajemnica, otaczająca wodza, ułatwiała wielce jego plany. Ale teraz rąbek tej zasłony został uchylony i Chauvelin, eksambasador przy dworze angielskim, nie miał żadnej wątpliwości o tożsamości sir Percy'ego Blakeney'a. Cztery miesiące minęły od tego dnia i „Szkarłatny Kwiat” prawie Francji nie opuszczał. Mordy w Paryżu i na prowincji powtarzały się coraz częściej, tak że poświęcenie małej garstki bohaterów stawało się z każdą chwilą potrzebniejsze. Skupiali się koło wodza ze szlachetnym entuzjazmem i wrodzonym zamiłowaniem angielskich gentlemenów do sportu, starając się o tym większą roztropność, im niebezpieczeństwo tych wypraw stawało się groźniejsze.

Na jedno słowo ukochanego wodza złota młodzież Londynu porzucała rozrywki, przyjęcia, rozkosze stolicy i oddawała młode życie wraz z majątkiem i stanowiskiem na usługi niewinnych i bezbronnych ofiar. Żonaci, jak sir Andrew Foulkes, lord Hastings, sir Wallscourt, na skinienie wodza zostawiali żony i dzieci. Armand, niczym nie związany, o równie szlachetnych porywach, nie chciał pozostawać w tyle. Mimo stosunkowo niedługiej, bo zaledwie piętnastomiesięcznej nieobecności w stolicy, zastał ją bardzo zmienioną. Przygnębienie panowało w jej murach, choć tłumy zalegały ulice. Nie widywał znajomych, których dawniej często spotykał. Obce twarze otaczały go zewsząd, twarze o błędnym wyrazie jakby zdziwienia, że śmierć ich jeszcze nie dosięgła.

St. Just złożył rzeczy w wyznaczonym dla siebie mieszkaniu i o zmroku wyszedł na ulicę. Instynktownie szukał znajomej twarzy, która by mu przypomniała wesołe chwile, spędzone z Małgorzatą w ich uroczym mieszkaniu na ulicy St. Honor~e.

Przez godzinę błąkał się bez celu. Czasem zdawało mu się, że widzi znaną postać, przemykającą się wśród ciemności, ale zanim zdołał się o tym przekonać, postać znikała w wąskiej uliczce, z obawą oglądając się poza siebie.

Armand uczuł się całkiem obcy we własnym rodzinnym mieście.

Straszne egzekucje na placu Rewolucji skończyły się z nastaniem nocy. Ustał turkot wózków ze skazańcami i przedśmiertne krzyki nieszczęśliwych nie rozlegały się już po pustych ulicach. Armand nie spostrzegł od razu upadku tej pięknej niegdyś stolicy, ale ogólny jej wygląd zmroził mu serce.

Nic więc dziwnego, że wracając z wolna do domu, drgnął na dźwięk wesołego głosu. Było to jakby echo przeszłości, kiedy to elegancki i zalotny baron de Batz, były oficer gwardii w służbie zmarłego króla, a potem znany zwolennik wskrzeszenia monarchii, zabawiał Małgorzatę planami zrzucenia nowo powstałej władzy ludu.

Armand ucieszył się bardzo na jego widok, a gdy de Batz zaproponował mu dłuższą pogawędkę o dawnych czasach, młodzieniec z radością przyjął zaproszenie. Dwaj mężczyźni, choć nie podejrzewali się wzajemnie, nie śpieszyli się zbytnio z wyjawieniem miejsc zamieszkania. Zaraz na wstępie de Batz zaproponował spędzenie wieczoru w teatrze, jako w najbezpieczniejszym miejscu dla dwóch starych przyjaciół, gdzie by mogli pogawędzić spokojnie bez obawy przed szpiegami.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: