Małgorzata siedziała bez ruchu przez cały czas tego długiego opowiadania; nawet teraz nie poruszyła się. Głęboka bruzda wyryła się na jej czole, a oczy, zwykle niebieskie jak lazur nieba, były prawie czarne.
Starała się wywołać w swej wyobraźni obraz, który Chauvelin postawił jej przed oczy: obraz człowieka nękanego dniem i nocą, bez przerwy i odpoczynku jednym pytaniem, człowieka, któremu nie pozwalano ani spać, ani jeść, dopóki umysł, ciało i dusza nie poddadzą się, nie ugną pod wpływem okrutniejszej tortury niż ta, którą ludzkie potwory wymyśliły w barbarzyńskich czasach.
A ten męczennik, ten nędzarz, bez chwili odpoczynku, ani we dnie, ani w nocy, był jej mężem, którego kochała całą duszą, całą głębią serca. Tortury?… O nie! To były czasy postępu i cywilizacji, rewolucja miała na celu zmienić porządek rzeczy i opinię ludzką. Więzienia Temple, la Force i Conciergerie nie posiadały żelaznych ław katowskich, ani ręcznych kajdanków, ale kilku ludzi orzekło: „Musimy wydobyć z tego człowieka, gdzie ukrył małego Kapeta i dlatego nie damy mu spać, póki tego nie powie. Kto śmie twierdzić, że torturujemy naszych więźniów? To tylko igraszka, trochę nieprzyjemna dla więźnia, zapewne, ale każdej chwili możemy jej zaprzestać. Niech tylko odpowie na nasze zapytanie, a ułoży się do snu tak wygodnie jak małe dziecko. Brak snu jest bardzo męczący, brak pożywienia i świeżego powietrza bardzo osłabia – więzień musi zatem ulec wcześniej czy później”. Tak postanowili jego wrogowie i wprowadzili w czyn uknuty plan.
Małgorzata patrzyła na Chauvelina, jak na strasznego zagadkowego sfinksa, zastanawiając się, czy rzeczywiście Bóg nawet w swym gniewie mógł stworzyć takiego potwora, a jeżeli go stworzył, czy powoli, by podobna podłość wzięła górę?
Czuła, że nawet w tej chwili przypatrywał się z zadowoleniem moralnej męce, którą jej zadawał.
– A więc przyszedłeś dziś wieczorem, aby mi to wszystko opowiedzieć? – spytała, gdy odzyskała mowę.
W pierwszym odruchu oburzenia chciała rzucić mu w twarz obelgę i ściągnąć na niego przekleństwo Boże, ale wstrzymała się instynktownie. Jej rozpacz i gniew przyczyniłyby się jeszcze do jego triumfu.
– Dopiąłeś, czego chciałeś – dodała zimno – a teraz proszę cię, odejdź.
– Przepraszam cię, lady Blakeney – odparł żywo – cel moich odwiedzin był dwojaki: jako przyjaciel, przyniosłem ci wiadomości najwiarygodniejsze o sir Percym, a przy tym chciałem zaproponować ci, byś dopomogła nam w przekonaniu męża.
– W przekonaniu męża! Myślisz, że ja…
– Pragnęłabyś zapewne widzieć się z nim, czy nie, lady Blakeney?
– Tak.
– Zatem wystaram się dla ciebie o pozwolenie, jeżeli chcesz.
– Masz nadzieję, obywatelu, że uczynię wszelkie usiłowania, by złamać wolę mego męża płaczem lub prośbą?
– Niekoniecznie – odrzekł sarkastycznie – zapewniam cię, że sami damy sobie z czasem radę.
– Ty szatanie! – Krzyk oburzenia i bólu wyrwał się z głębi jej duszy zupełnie mimo woli. – Czy nie boisz się, by ręka Boża ciebie dosięgła?
– Nie – odparł swobodnie – nie boję się, lady Blakeney. Jak wiesz, nie wierzę w Boga. A teraz – dodał poważnie – czy nie przekonałem cię jeszcze, że moja propozycja jest bezinteresowna? Powtarzam ci jeszcze raz: jeżeli pragniesz odwiedzić sir Percy'ego w więzieniu, rozkazuj tylko, a drzwi otworzą się przed tobą.
Zastanowiła się chwilkę, patrząc mu prosto w twarz, i dodała zimno:
– Dobrze, pójdę.
– Kiedy?
– Dziś wieczorem.
– Jak chcesz. Porozumiem się zaraz z mym przyjacielem H~eronem co do tej wizyty.
– Za pół godziny wyjdę z domu.
– Doskonale. Czekaj przy głównej bramie Conciergerie o pół dziewiątej. Wiesz może, gdzie się ona znajduje? Przy ulicy de la Berillerie, na prawo od wielkich schodów Pałacu Sprawiedliwości.
– Pałacu Sprawiedliwości! – zawołała mimo woli z goryczą, a potem dodała spokojniej: – Dobrze, obywatelu, o pół do dziewiątej będę czekała przy bramie, którą wymieniłeś.
– Zastaniesz mnie przy drzwiach, gdyż chcę sam wskazać ci drogę do więzienia.
Wziął kapelusz i płaszcz i skłoniwszy się ceremonialnie, zwrócił się ku wyjściu. Zatrzymała go jeszcze.
– Moja rozmowa z więźniem odbędzie się bez świadków? – spytała, starając się daremnie o stłumienie drżenia w głosie.
– Ależ naturalnie – odparł z uspokajającym uśmiechem. – Do zobaczenia lady Blakeney, o pół do dziewiątej, pamiętaj.
Nie śmiała spojrzeć na niego; bała się, by osobista godność nie opuściła jej, by nie rzuciła się do nóg tego nieludzkiego potwora, błagając i żebrząc litości.
Czego nie byłaby zdolna uczynić wobec okrutnej rzeczywistości z chwilą, gdyby duma, rozwaga i męstwo ją opuściły!
Dlatego też odwróciła głowę, by nie widzieć tej szatańskiej twarzy i tych rąk, które trzymały los Percy'ego w swych szponach. Słyszała tylko ostatnie słowa pożegnania, zamknięcie drzwi i lekkie kroki na kamiennych schodach.
A gdy pozostała sama, wyrwał się z jej piersi przeciągły jęk i upadłszy na kolana, zakryła twarz rękoma w strasznym paroksyzmie płaczu. Wstrząsało nią gwałtowne łkanie, trwoga rozdzierała serce, a ból rozpierał piersi, ale pomimo łez i rozpaczy przejęta była jedną tylko myślą: okazać się wobec Percy'ego odważną i spokojną, pomóc mu, o ile możności i wypełnić jego polecenia. Nadziei nie miała żadnej. Ostatni promień zgasł ze słowami wroga: „Nie boimy się, by uciekł; wątpię, czy potrafiłby przejść przez pokój”.
Rozdział IV. W Conciergerie
Małgorzata szła w towarzystwie sir Andrewa Ffoulkesa szybkim krokiem, gdyż dziesięć minut brakowało tylko do pół do dziewiątej. Noc była ciemna i mroźna, śnieg padał rzadkimi płatami, pokrywając błyszczącą powłoką poręcze mostów i ponure wieże Ch~atelet.
Nie mówili nic do siebie. Wszystko opowiedzieli już sobie w mieszkaniu, gdzie sir Andrew dowiedział się o wizycie Chauvelina.
– Zabijają go powoli, sir Andrew – jęknęła Małgorzata, skoro tylko jej ręce dotknęły na przywitanie dłoni najlepszego przyjaciela. – Czy nic zrobić dla niego nie możemy?
W rzeczy samej było bardzo mało nadziei. Sir Andrew dał jej dwa cieniutkie zwoje drutu, które schowała w fałdach szala i maleńki sztylet z zatrutym ostrzem. Przez chwilę trzymała go w ręku z oczami pełnymi łez i sercem przepełnionym bezbrzeżnym smutkiem.
A potem wolno, bardzo wolno podniosła małą, śmierć zadającą, broń do ust i ucałowała wąskie ostrze.
– Jeżeli tak być musi – szepnęła – Bóg w swym miłosierdziu przebaczy.
Złożyła sztylet i ukryła go również w fałdach sukni.
– Czy myślisz, że jeszcze może mu się coś przydać? – spytała. – Pieniędzy mam dosyć, w razie gdyby ci żołnierze…
Sir Andrew westchnął. Przez trzy dni starał się wszystkimi możliwymi sposobami, przekupstwem i namową dostać się do więzienia. Ale Chauvelin i jego przyjaciele ubezpieczyli się dobrze. Conciergerie, umieszczona w samym środku labiryntu Ch~atelet i Pałacu Sprawiedliwości, odosobniona od wszystkich innych cel więziennych, nie miała innego wyjścia jak wąskie drzwi, prowadzące do pokoju dozorcy. Wszystkie usiłowania, aby wyrwać nieszczęsną królowę z tego więzienia, zawiodły.
Pokój dozorcy przepełniony był dniem i nocą żołnierzami, okna cel zaopatrzone w gęste i silne kraty. Dwadzieścia stóp wysokości dzieliło te okna od korytarza, gdzie sir Andrew stał przed dwoma dniami, spoglądając na okno celi, w której jego przyjaciel przeżywał ciężkie chwile. Przekonał się wówczas, że wszelkie próby pomocy z zewnątrz nie miały najmniejszej szansy.
– Odwagi, lady Blakeney – rzekł do Małgorzaty, gdy przechodzili Pont au Change i zbliżali się do ulicy de la Barillerie – przypomnij sobie nasze szlachetne hasło: „Szkarłatny Kwiat” nigdy nie zawodzi! Przy tym pamiętaj, że jakiekolwiek rozkazy lub wskazówki Blakeney nam przez ciebie prześle, jesteśmy gotowi jak jeden mąż sumiennie wypełnić i oddać życie za naszego wodza. Odwagi! Taki człowiek, jak Percy, nie umrze z rąk tej plugawej zgrai, do której należy Chauvelin i jemu podobni.