– Może…
Janka siedziała naprzeciwko Małgorzaty na niskim taborecie koło kominka. Zamyśliła się, ręce splotła na kolanach i ciemne, gęste loki przysłoniły nieco jej twarz powleczoną głębokim smutkiem.
Lady Blakeney przyszła tutaj uprzedzona do młodej dziewczyny, która w kilka dni zaledwie zawładnęła nie tylko sercem Armanda, ale jeszcze spowodowała jego nieposłuszeństwo względem wodza. Od zeszłego wieczora, gdy zobaczyła brata przemykającego się jak złodziej w ciemnościach, żywiła gorycz i niechęć do Janki.
Ale te nieprzychylne uczucia pierzchły na jej widok. Małgorzata zrozumiała natychmiast, że taka kobieta, jak panna Lange, musiała wywrzeć wrażenie na entuzjastycznej, rycerskiej naturze Armanda. Pragnienie zaopiekowania się młodą, samotną dziewczyną ciągnęło go nieprzepartą siłą ku pięknemu dziecku o dużych, smutnych oczach.
Małgorzata przypatrywała się w milczeniu delikatnemu obrazkowi, który miała przed sobą i przebaczyła bratu w głębi serca.
Jak mogła rycerska natura Armanda pogodzić się z myślą, by ów świeży kwiatek wpadł w ręce potworów, nie szanujących ani odwagi ani niewinności? Armand nie mógł pozwolić, by los dziewczęcia, któremu poprzysiągł miłość i opiekę, zależał od innych rąk niż jego własne.
Zdawało się, że Janka czuła na sobie przenikliwy wzrok Małgorzaty, gdyż gorący rumieniec nie schodził z jej twarzy.
– Panno Janko – rzekła lady Blakeney – czy nie możesz mi zaufać?
Wyciągnęła obie ręce do dziewczyny.
Janka nieśmiało podniosła na nią oczy i uklękła u nóg Małgorzaty, okrywając pocałunkami drobne ręce, wyciągnięte ku niej z tak wielką siostrzaną miłością.
– Ależ naturalnie, ufam tobie – rzekła ze łzami. – Tak pragnęłam zwierzyć się komuś. Byłam bardzo osamotniona w ostatnich czasach, a Armand…
Niecierpliwym ruchem otarła łzy, napływające jej do oczu.
– A Armand? – powtórzyła za nią Małgorzata.
– Ach, Armand – odparła żywo – jest dobry, rycerski szlachetny. Kocham go z całego serca, od chwili, gdy ujrzałam go po raz pierwszy. A potem przyszedł mnie odwiedzić… może wiesz o tym? Opowiadał mi tak pięknie o Anglii i o swym wodzu „Szkarłatnym Kwiecie”. Czy słyszałaś kiedy o nim?
– Tak – rzekła Małgorzata z uśmiechem – słyszałam już o nim.
– To było owego pamiętnego dnia, gdy obywatel H~eron przyszedł do mnie z żołnierzami. Nie znasz obywatela H~erona? To najokrutniejszy człowiek we Francji. W Paryżu nie cierpią go i nikt nie może opędzić się od jego szpiegów. Przyszedł zaaresztować Armanda, ale udało mi się wprowadzić go w błąd i uratować twego brata. A wtedy – dodała z uroczą prostotą – zrozumiałam, że należy wyłącznie do mnie. Potem zaaresztowano mnie – ciągnęła dalej, a na wspomnienie tego, co przecierpiała, głos jej zadrżał:
– Wrzucili mnie do więzienia i spędziłam dwa dni w ciemnej celi.
Nie wiedząc, co się dzieje z Armandem, ani gdzie się znajduje, domyślałam się, że schnie z niepokoju o mnie, ale Bóg czuwał nade mną. Przeniesiono mnie do więzienia Temple i tam pewien poczciwy człowiek, posługacz więzienny, zaopiekował się mną. Nie wiem, co skłoniło go do tego, ale pewnego dnia o świcie przyniósł mi jakieś łachmany, w które kazał mi się przebrać; po czym wyszliśmy z celi. Był bardzo brudny, obdarty, ale musiał mieć dobre serce. Wziął mnie za rękę i kazał mi nieść swoją szczotkę i miotłę. Nikt nie zwrócił uwagi na nas, gdyż korytarze były ciemne i puste. Raz tylko kilku żołnierzy zaczepiło go z mego powodu. – To moja córka – odburknął szorstko. Porwał mnie pusty śmiech, ale miałam dość zdrowego rozsądku, by się pohamować, rozumiejąc, że moja wolność i życie zależało od tego, by się nie zdradzić. Modliłam się przez całą drogę gorąco do Boga, za mego obdartego opiekuna i za siebie. W końcu wyszliśmy przez schody służbowe na ulicę, przeszliśmy kilka wąskich ulic i stanęliśmy przed krytym wozem, czekającym na nas. Mój przyjaciel kazał mi wejść do wozu i polecił furmanowi, siedzącemu na koźle, by odwiózł mnie do pewnego domu na ulicę St. Germain l'Auxerrois. Podziękowałam gorąco biedakowi, który mnie wyprowadził z tego okropnego więzienia i byłabym chętnie dała mu trochę pieniędzy, ale nie miałam przy sobie sakiewki. Powiedział mi jeszcze, abym czekała cierpliwie parę dni na ulicy St. Germain l'Auxerrois, póki nie usłyszę o kimś, komu moje życie leży bardzo na sercu. Ten zajmie się mną w dalszym ciągu.
Małgorzata wysłuchała w milczeniu naiwnego opowiadania Janki, który najwidoczniej nie miała pojęcia, komu zawdzięczała wolność i życie.
Z niewysłowioną dumą przeżywała w myśli każdy szczegół tego nowego bohaterstwa męża: jako tajemniczy obdarty posługacz, nieznany nawet kobiecie, którą uratował, naraził swe szlachetne życie przez wzgląd na przyjaciela i towarzysza.
– Nie widziałaś już więcej owego poczciwego człowieka? – spytała.
– Nie – odparła Janka. – Nie widziałam go więcej, ale dobrzy ludzie, którzy się mną zaopiekowali na ulicy St. Germain l'Auxerrois, twierdzili, że obdarty posługacz był owym tajemniczym Anglikiem, którego Armand tak bardzo poważa, zwanym „Szkarłatnym Kwiatem”.
– Czy długo pozostałaś na ulicy St. Germain l'Auxerrois?
– Zaledwie trzy dni. Trzeciego dnia otrzymałam list z komitetu bezpieczeństwa publicznego z nieograniczonym świadectwem bezpieczeństwa. To znaczyło, że byłam wolna, zupełnie wolna. Ledwo mogłam uwierzyć swemu szczęściu. Śmiałam się, płakałam, tak że domownicy myśleli, iż utraciłam zmysły. Tych kilka dni przeszło jak nocna zmora.
– Czy widziałaś się jeszcze potem z Armandem?
– Tak. Powiedzieli mu, że jestem wolna i przyszedł mnie zobaczyć. Często do mnie zagląda i niebawem przyjdzie.
– Ale czy nie obawiasz się o niego? Będąc członkiem ligi „Szkarłatnego Kwiatu”, lepiej by postąpił, gdyby opuścił Paryż.
– Nie, nie! Armandowi nic nie grozi, on też otrzymał nieograniczone świadectwo bezpieczeństwa.
– Nieograniczone świadectwo bezpieczeństwa? – zdziwiła się Małgorzata. – Co to ma znaczyć?
– To znaczy, że jest wolny i może chodzić, gdzie chce. Ani on, ani ja nie potrzebujemy się obawiać H~erona i jego szpiegów! Ach! Gdyby nie dziwna zmiana Armanda, moglibyśmy się czuć tak szczęśliwymi! Ale on taki nieswój od pewnego czasu, zupełnie inny niż dawniej. Jestem czasem bardzo niespokojna o niego.
– Znasz zapewne powód jego smutku – rzekła Małgorzata zmienionym głosem.
– Wiem – odparła Janka wahająco.
– „Szkarłatny Kwiat”, jego wódz, towarzysz i przyjaciel, który naraził życie dla ciebie, jest więźniem w rękach swoich najzaciętszych wrogów.
Małgorzata wyrzekła tych kilka słów dziwnie uroczyście. Było jakby błaganie w jej głosie, jakby nie chodziło jedynie o przekonanie Janki, ale i siebie, o czymś całkiem zrozumiałym, całkiem naturalnym, co pomimo jej woli przybierało kształty jakiejś strasznej zmory, nie wyłonionej jeszcze całkowicie z chaosu.
Ale Janka nie zauważyła tego; myśl jej zajęta była Armandem.
– Ach, tak – westchnęła smutnie i znów łzy wezbrały w jej oczach. – Armand jest bardzo nieszczęśliwy z powodu „Szkarłatnego Kwiatu”. Był jego przyjacielem, czcił go i kochał. Czy wiesz – dodała zwracając duże przerażone oczy na Małgorzatę – że oni chcą koniecznie wydobyć z niego informacje o delfinie i aby zmusić go do tego, oni, oni…
– Wiem – przerwała jej Małgorzata.
– Czy możesz się zatem dziwić, że Armand jest smutny? Zeszłego wieczora, gdy opuścił mnie, płakałam całymi godzinami właśnie dlatego, że był taki przygnębiony. Nie rozmawia już o szczęśliwej Anglii, o naszym domku w przyszłości i o sadach Kentu w maju. Kocha mnie wciąż jeszcze, ale mam wrażenie, że nasza miłość nie przynosi mu już tego zadowolenia, co dawniej.
Spuściła głowę na piersi i umilkła.
Małgorzata miała ochotę przytulić cierpiące dziecko do swych piersi i pocieszyć je, o ile tylko mogła, ale dziwne przeczucie mroziło jej duszę. Ręce jej zesztywniały i instynktownie odsunęła się od dziewczęcia. Zdawało jej się, że pokój, meble, nawet okna rozpoczęły szalony taniec wkoło niej i że dziwne chichoty dochodziły jej uszu. W głowie poczuła zawrót, a w mózgu szum.