Pozostawaj z nimi w ścisłym kontakcie. Powiedz im, że tak dalece przebaczyłem Ci nieposłuszeństwo (nic poza tym nie było), iż oddaję swe życie i honor w Twoje ręce.
Nie będę miał żadnej możliwości dowiedzenia się, czy chcesz postąpić wedle wskazówek danych w tym liście, ale wiem, Armandzie, wiem, że to uczynisz.”
Po raz trzeci Armand przeczytał list od Percy'ego.
– „Ale wiem, Armandzie” – powtarzał sobie ustęp z listu – „wiem, że to uczynisz”.
Jakby rażony gromem, ześliznął się z krzesła na podłogę i upadł na kolana.
Całe morze goryczy, upokorzenia, wstydu, przez które przeszedł podczas ostatnich dni, wezbrało w jego duszy i wybuchnęło wielkim rozdzierającym krzykiem bólu:
– Boże mój, Boże, daj mi sposobność oddania życia za niego.
Sam, nie śledzony przez nikogo, puścił wodze swemu cierpieniu. Gorąca, niepohamowana w swych namiętnościach krew paliła mu serce i mózg żądzą ofiary. Ten młody entuzjasta, kierujący się zawsze wrażeniami, nie mógł zrozumieć spokojnego, zrównoważonego temperamentu Anglików, godzącego się prawie fatalistycznie z wrogim losem, jak to wykazywał jasno list Percy'ego. Ale choć Armand St. Just nie rozumiał swego wodza, umiał w całej pełni go ocenić. Wszystko, co było szlachetnego i lojalnego w nim, powstawało na nowo spod popiołów własnego wstydu.
Uspokoił się i wejrzenie jego straciło błędny wyraz. Słysząc dyskretne kroki Janki w przyległym pokoju, powstał śpiesznie i schował list w kieszeń płaszcza.
Weszła do salonu i spytała o Małgorzatę z pewnym niepokojem, ale odpowiedź Armanda uspokoiła ją. Spostrzegła od razu jak wielka zmiana zaszła w usposobieniu młodzieńca: głowę miał podniesioną, a wyraz tropionego zwierza znikł całkiem z jego oczu. Przypisywała tę szczęśliwą zmianę wpływowi Małgorzaty i wdzięczna była siostrze, że uczyniła to, czego nie potrafiła narzeczona.
Siedli obok siebie, rozkoszując się powrotem szczęścia. Armand robił wrażenie człowieka, któremu spadł nagle z serca wielki ciężar. Spoglądał z zadumą na ten pokój, pełen wspomnień, którego próg przestąpił po raz pierwszy przed dwoma tygodniami.
O, jakże rozkoszne były te pierwsze godziny, spędzone u nóg Janki Lange! Jaka w nich była pełnia szczęścia! Teraz odleciały w daleką przeszłość.
List Blakeney'a wydarł mu z serca głęboko tkwiące żądło wyrzutów sumienia, ale powiększył brzemię cierpienia.
W kilka godzin później skierował się w stronę rzeki, do mieszkania na Quai de la Ferraille nad sklepem siodlarza. Małgorzata powróciła sama z ulicy de la Charonne, gdyż sir Andrew zajęty był małą garstką zbiegów i towarzyszył im w ucieczce z Paryża. Zajęła się pakowaniem rzeczy, aby przenieść się do domu Łukasza, handlarza starzyzną.
Spodziewała się też odwiedzin Armanda. – Jeżeli będziesz chciał podzielić się ze mną treścią tego listu, przyjdź do mego mieszkania wieczorem – powiedziała mu. Cały dzień męczyły ją dręczące podejrzenia, ale teraz zmory te znikły bezpowrotnie. Armand przyszedł, siedział obok niej i opowiadał, że wódz wybrał go spomiędzy wszystkich, by pozostał dla niego aż do ostatka w murach Paryża.
– Wiem, że to uczynisz, Armandzie – powtórzyła Małgorzata z zapałem.
Aż nadto była skora, by uwierzyć. Ciemne, czarne podejrzenia, podobne do ohydnego zatrutego żądła, nie przeniknęły do głębi jej duszy; zatrzymały się na szańcu czułej miłości macierzyńskiej.
Armand, który usiłował odczytać myśli siostry w głębiach jej niebieskich oczu, napotkał spojrzenie jasne i pogodne. List Percy'ego do Armanda uspokoił ją, jak się tego spodziewał. Blakeney nie życzył sobie, by Małgorzata żywiła nienawiść ku bratu i zwracając się do St. Justa w chwili najgroźniejszego niebezpieczeństwa, chciał udowodnić ukochanej kobiecie, że Armand był godzien zaufania.
Część trzecia
Rozdział I. Ostatnia próba oporu
– A więc? Jak rzeczy stoją?
– Myślę, że to ostatnia próba oporu.
– Podda się?
– Musi.
– Ba, mówiłeś to już nieraz. Ci Anglicy są twardzi…
– Tak, potrzeba dużo czasu, by ich zmiażdżyć; tyś sam przepowiedział, obywatelu Chauvelin, że niełatwo to pójdzie. Już siedemnaście dni trwa ta walka, ale teraz koniec niedaleki.
Zbliżała się północ na zegarze w sali posterunkowej w Conciergerie. H~eron wracał ze swej zwykłej wizyty u więźnia, która powtarzała się zawsze o tej samej godzinie. Obecny był przy zmianie warty, przeprowadził inspekcję nocnej straży, wypytał o wszystko dozorującego sierżanta, a teraz powracał do swej kwatery tuż obok Conciergerie, gdy wtem zjawił się nieoczekiwanie Chauvelin i postawił mu to suche pytanie:
– A więc? Jak rzeczy stoją?
– Jeżeli myślisz, że jesteśmy już tak blisko końca, obywatelu H~eronie – rzekł, zniżając głos – czemu nie przystąpić do ostatecznego szturmu i zakończyć rzecz jeszcze dziś w nocy?
– Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyż zmęczony jestem tym wszystkim o wiele więcej niż on – odparł, wskazując niecierpliwie na celę, w której znajdował się więzień.
– Czy spróbować? Jak myślisz?
– Jak chcesz.
Obywatel H~eron usiadł i wyciągnął przed siebie długie nogi. W tym niskim pokoju wyglądał jak olbrzymi pajac o niezręcznie spojonych członkach. Zgarbił szerokie ramiona, zapewne pod ciężarem troski i niepokoju, a głowę okrytą rzadkimi rozwichrzonymi włosami, spadającymi na czoło, zwiesił nisko na piersi.
Chauvelin spoglądał na swego towarzysza i sprzymierzeńca z niemałą pogardą. Byłby wolał zakończyć ciężką walkę na własną rękę, ale wiedział, że komitet bezpieczeństwa publicznego nie ufał mu już tak ślepo, jak dawniej przed fiaskiem w Calais. H~eron zaś cieszył się nieograniczonym zaufaniem swych kolegów. Jego okrucieństwo było dobrze wszystkim znane, a nawet fizycznie, dzięki swemu wysokiemu wzrostowi i potężnej budowie, miał znaczną przewagę nad drobnym i niskim przyjacielem.
Dekret rewolucji nadawał głównemu agentowi komitetu bezpieczeństwa publicznego prawie nieograniczoną władzę. Nie czyniono mu zatem najmniejszej trudności, gdy oświadczył, że ma zamiar przetrzymać Anglika przez dłuższy czas w więzieniu, zamiast stawić go natychmiast przed trybunał. Ale motłoch coraz głośniej domagał się sądu, ciesząc się ze święta, obiecanego w dniu stracenia sławnego spiskowca.
Każdy demagog, usiłujący zdobyć kilka głosów dla siebie, obiecywał ludowi śmierć „Szkarłatnego Kwiatu” i w pierwszych dniach po jego uwięzieniu motłoch paryski nacieszyć się nie mógł rozkoszą oczekiwania. Ale od tego czasu minęło siedemnaście dni i wciąż jeszcze Anglika nie prowadzono na gilotynę.
Żądna uciechy publiczność zaczęła się niecierpliwić i gdy obywatel H~eron zjawił się tego wieczora w loży teatru „National”, przyjęła go pomrukiem niezadowolenia i głośnymi okrzykami:
– Cóż będzie ze „Szkarłatnym Kwiatem”?
Wszystko zmierzało ku temu, że będzie musiał chyba wysłać przeklętego Anglika na gilotynę, nie wydarłszy z niego cennego sekretu. Chauvelin, obecny w teatrze, usłyszał owe groźne nawoływania i dlatego przyszedł do kolegi o tak późnej godzinie.
– Czy mam spróbować? – napierał z widocznym zniecierpliwieniem, a gdy główny agent, zmęczony i zniechęcony, zgodził się na tę propozycję, dyplomata westchnął z ulgą.
– Niech żołnierze hałasują, ile im się podoba – dodał, uśmiechają się złośliwie – Anglik i ja będziemy potrzebowali wesołej przygrywki do naszej miłej konwersacji.
Chauvelin nie czekając dłużej, zwrócił się żywo ku celi więźnia, odrzucił na bok ciężką żelazną sztabę, stanął na progu i rozejrzał się wkoło. Spostrzegłszy Blakeney'a, nie podszedł od razu do niego. Przez chwilę stał cicho, nieruchomo, z rękoma splecionymi na plecach, tylko usta jego drgały nerwowo, a palce prężyły się pod wpływem nadmiernego podniecenia. Napawał się widokiem pokonanego nieprzyjaciela.
Blakeney siedział jedną ręką oparty na stole. Wychudzona dłoń była kurczowo zaciśnięta, a oczy utkwione w dal. Nie zauważył obecności Chauvelina i dlatego dyplomata mógł nasycić się do woli widokiem swej ofiary.