– Dlaczego?

Ledwo wypowiedział te słowa, już ich pożałował. Zagryzł wargi i głęboka bruzda wystąpiła na jego czole. Spojrzał nieufnie na towarzysza, ale de Batz uśmiechał się dobrodusznie.

– Ach, drogi Armandzie! Nie jesteś stworzony do dyplomacji. A więc – dodał poważniej – twój wytworny bohater „Szkarłatny Kwiat” łudzi się nadzieją wydarcia naszego młodego króla ze szponów szewca Simona i stada hien, stojących przy nim na straży?

– Nie powiedziałem tego – sprostował żywo St. Just.

– Ale ja to mówię. No, no, nie rób sobie wyrzutów, mój lojalny młodzieńcze! Czyż mogłem w ogóle wątpić o tym, że wasz romantyczny wódz zwróci prędzej czy później uwagę na najtragiczniejszą postać w całej Europie, na męczeńskie dziecko, więzione w Temple? Dziwiłbym się raczej, gdyby „Szkarłatny Kwiat” nie zwracał uwagi na naszego młodego króla, choćby przez sam wzgląd na jego poddanych. Nie myśl, że zdradziłeś tajemnicę swego przyjaciela. Gdy spotkałem cię dzisiaj szczęśliwym trafem, domyśliłem się od razu, że jesteś tutaj pod sztandarem tajemniczego czerwonego kwiatka, i odgadłem resztę. „Szkarłatny Kwiat” przebywa obecnie w Paryżu w nadziei wyprowadzenia Ludwika XVII z więzienia.

– Jeżeli tak jest, to powinieneś nie tylko nie przeszkadzać, ale pomagać mu w tym przedsięwzięciu.

– Nie zrobię ani jednego, ani drugiego – odparł de Batz z flegmą. – Jestem Francuzem.

– Co to ma do rzeczy?

– Bardzo dużo. Dziwię się, że jako Francuz nie rozumiesz mojego punktu widzenia. Ludwik XVII jest królem francuskim, mój drogi, i musi zawdzięczać życie i wolność jedynie Francuzom i nikomu innemu.

– To szaleństwo – odparł Armand. – Czy wolisz, aby dziecko zginęło dla twoich własnych samolubnych planów?

– Możesz to nazwać samolubstwem, jeżeli chcesz. Każdy patriotyzm jest poniekąd samolubstwem. Co to obchodzi cały świat, czy jesteśmy republiką, monarchią czy też beznadziejną anarchią? Pracujemy dla nas samych i nie potrzebujemy, by obcy wtrącali się do naszych spraw.

– A jednak korzystasz z obcych pieniędzy?

– To co innego. Nie mogę zdobyć pieniędzy we Francji, więc czerpię je, skąd się uda. Ja przeprowadzę ucieczkę Ludwika XVII i nam, monarchistom francuskim, przypadnie honor i sława uratowania naszego króla.

Rozmowa urwała się po raz trzeci. St. Just ze zdumieniem przysłuchiwał się temu dzikiemu samolubstwu i próżności. De Batz rozparł się wygodnie na krześle, spoglądając na młodzieńca z wyrazem pełnego zadowolenia z siebie samego. Można było teraz łatwo zrozumieć, dlaczego cieszył się takimi niezwykłymi względami pomimo rozmaitych spisków: dbał o jedno tylko prawdziwie – o własną skórę.

Nie walczył w kraju ani nie narażał się na niebezpieczeństwa po miastach na wzór innych mniej szczęśliwych monarchistów. Postarał się o spokojniejsze zajęcie: przeszedł granicę, i zaofiarowawszy swe usługi Austrii, zdobył pieniądze cesarskie na korzyść własnej kieszeni.

Człowiek z mniejszą nawet znajomością świata niż Armand byłby łatwo odgadł, że de Batz pragnął sam jeden przeprowadzić ucieczkę biednego delfina i że pobudki swoje czerpał nie tyle z patriotyzmu, ile z chciwości. Najwidoczniej czekała go hojna nagroda w Wiedniu, jeżeli Ludwik XVII stanie szczęśliwie na ziemi austriackiej; nagroda ta przepadłaby niezawodnie, gdyby intrygancki Anglik wmieszał się w tę sprawę. Mało zastanawiał się nad tym, czy w ten sposób nie narażał życia dziecka królewskiego. Miał otrzymać zapłatę, a ona więcej mu leżała na sercu niż „najcenniejsze życie w Europie”.

Rozdział III. Fatum

St. Just żałował gorzko, iż nie pozostał w swym brudnym podmiejskim mieszkaniu. Pojął niestety za późno doniosłość otrzymanego ostrzeżenia przed nawiązywaniem znajomości we Francji.

Ludzie zmieniają się zawsze z biegiem czasu, ale jakżeż zmienili się obecnie! Osobiste bezpieczeństwo stało się fikcją i trzeba było walczyć o nie nawet z narażeniem godności osobistej.

Egoizm, ten niezawodny środek do wywyższenia się, panował wszechwładnie. De Batz, zaopatrzony w obce pieniądze, zapewnił sobie bezpieczeństwo, rozdając złoto na prawo i lewo i zaspokajając w ten sposób ambicję prokuratora i zachłanność niezliczonych szpiegów. Reszty używał do podżegania demagogów jednych przeciw drugim, przez co zgromadzenie narodowe stawało się widownią zaciętych walk.

Bo i cóż zależało na tym, że tysiące ofiar marnie ginęły? Wszak służyły one do nasycenia molocha rewolucji oraz jego własnym planom. Tylko „najcenniejsze życie w Europie” należało ratować, jeżeli nagroda za nie miała napełnić kieszenie de Batza i urzeczywistnić jego marzenia w przyszłości.

Zmieniła się dusza całego narodu. St. Just odczuwał równą odrazę do tego samolubnego monarchisty, jak i do okrutników, zabijających na prawo i lewo dla własnej satysfakcji. Rozmyślał nad sposobem wymknięcia się z teatru w nadziei znalezienia w swym mieszkaniu wskazówki od wodza, która by mu przypomniała o tym, że żyją jeszcze ludzie o wznioślejszych ideałach.

Kurtyna zapadła po pierwszym akcie, ale jak tego wymagały sztuki Moliera, usłyszano prawie równocześnie sygnał, zapowiadający rozpoczęcie się drugiego aktu. St. Just wstał, chcąc pożegnać towarzysza, ale w tej samej chwili kurtyna podniosła się, odsłaniając Alcesta w ożywionej rozmowie z Celimeną.

Krótkie jest wstępne przemówienie Alcesta. Armand, odwrócony plecami do sceny, żegnał przez ten czas de Batza, ufając, że kilka uprzejmych słów będzie dostatecznym wytłumaczeniem, dlaczego opuszcza teatr w chwili, gdy przedstawienie znów się rozpoczyna.

Ale Gaskończyk nie uważał rozmowy za zakończoną. Miał nadzieję, że jego argumenty, wypowiedziane z tak wielką pewnością siebie, uczyniły w umyśle młodzieńca pewne wrażenie. Chciał jednakowoż wrażenie to utwierdzić i podczas gdy Armand suszył sobie głowę nad znalezieniem odpowiedniej wymówki dla opuszczenia sali de Batz czynił to samo, aby go zatrzymać.

A wtedy weszło w drogę przeznaczenie. Gdyby St. Just, wstawszy o dwie minuty wcześniej, znalazł był rychlej wymówkę, jakaż niezgłębiona krzywda i straszna hańba byłyby ominęły nie tylko jego, ale i tych, których kochał. Te dwie minuty rozstrzygnęły o jego przyszłym losie. Wyciągał właśnie rękę na pożegnanie, gdy Celimena zabrała głos, aby odpowiedzieć swemu kłótliwemu partnerowi. Armand obrócił się żywo ku scenie i wyciągnięta ręka opadła mu.

Usłyszał bowiem głos pełen wdzięku, głos miękki i ciepły, który utworzył pierwsze ogniwo łańcucha, mającego skuć go na zawsze. Czy rzeczywiście istnieje miłość od pierwszego wejrzenia? Poeci i powieściopisarze zapewniają nas, że tak, a idealiści twierdzą, że to jedyna miłość warta tego miana.

Nie wiem, czy owa teoria dotyczy w tej chwili Armanda, ale głos panny Lange z pewnością oczarował go i sprawił, że zapomniał o nieufności względem towarzysza. Mechanicznie usiadł na nowo i oparłszy łokcie o poręcz loży, zaczął słuchać. Słowa, które Molier wkłada w usta Celimeny, są dość cierpkie; pomimo tego ile razy panna Lange zabierała głos, Armand nie spuszczał z niej wzroku. Cóż w tym dziwnego, że młodzieńca ujęła piękność kobiety na scenie? Zwykła rzecz, z której rzadko wypływają tragiczne lub smutne okoliczności.

Armand, namiętnie kochający muzykę, byłby pozostał pod wrażeniem melodyjnego głosu panny Lange aż do chwili spuszczenia kurtyny i rzecz byłaby się na tym skończyła. Ale de Batz zauważył w tej chwili wrażenie, jakie piękna artystka wywarła na młodym entuzjaście. Był to człowiek, umiejący wykorzystać każdą dobrą sposobność dla swoich celów. Nie chciał stracić z oczu Armanda, a tu fatum dawało mu możność otrzymania tego, czego pragnął.

Przeczekał spokojnie cały akt, a gdy po spuszczeniu kurtyny Armand z westchnieniem oparł się znów na poręczy krzesła, de Batz odezwał się z udaną obojętnością:

– Panna Lange jest obiecującą młodą aktorką. Czyż nie uważasz, mój drogi?

– Ma przecudny głos, nadzwyczaj miły dla ucha; nie pamiętam niczego podobnego.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: