Dopiero kiedy wróciła do domu i dała Maxowi deser – pomyśleć tylko, jogurt wyciskany z tubki, jak pasta do zębów – znalazła czas, żeby obejrzeć pozostałe fotografie.

Lampka automatycznej sekretarki mrugała miarowo. Jedna wiadomość. Grace spojrzała na numer dzwoniącego, ale był zastrzeżony. Nacisnęła odtwarzanie i zdziwiła się. Głos należał do starego… chyba przyjaciela. Znajomego to za mało powiedziane. Zapewne najlepszym określeniem byłby stary znajomy, ale w dość szczególnym znaczeniu tego słowa.

– Cześć, Grace, mówi Carl Yespa.

Nie musiał się przedstawiać. Minęły lata, ale ten głos poznałaby zawsze.

– Możesz do mnie zadzwonić, kiedy znajdziesz chwilkę czasu? Muszę o czymś z tobą porozmawiać.

Drugi pisk zakończył wiadomość. Grace nie poruszyła się, ale poczuła dobrze znany niepokój. Yespa. Dzwonił Carl Yespa. To z pewnością nic dobrego. Carl Yespa, chociaż zawsze traktował ją uprzejmie, nie znosił jałowej gadaniny. Zastanowiła się, czy oddzwonić, i zdecydowała, że na razie nie.

Poszła do zapasowej sypialni, w której urządziła sobie prowizoryczną pracownię. Kiedy dobrze malowała, gdy była, jak każdy artysta lub sportowiec, „w formie”, patrzyła na świat, jakby szykowała się do przeniesienia go na płótno. Spoglądała na ulice, drzewa, ludzi i zastanawiała się, jakiego powinna użyć pędzla, zestawu kolorów, wachlarza świateł i cieni. Jej sztuka powinna odzwierciedlać jej pragnienia, nie rzeczywistość. Tak widziała sztukę. Oczywiście wszyscy oglądamy świat przez pryzmat naszej osobowości. Najlepsze dzieła sztuki deformują rzeczywistość, aby ukazać świat artysty, to, co on widzi, a dokładniej, co chce, by widzieli inni. Nie zawsze jest to piękniejsze od rzeczywistości. Częściej bardziej prowokacyjne, może nawet brzydsze, efektowniejsze i bardziej ujmujące. Grace chciała wywoływać poruszenie. Można zachwycać się pięknym zachodem słońca, lecz Grace chciała, żeby widz pogrążył się w nim i bał zarówno odwrócić, jak tego nie zrobić.

Wydała dodatkowego dolara na drugi zestaw odbitek. Teraz zanurzyła palce w kopercie i wyjęła je. Pierwsze dwie ukazywały Emmę i Maxa zjeżdżających ze stogu siana. Następna przedstawiała Maxa wyciągającego rękę, by zerwać zielone jabłko. Brzeg zdjęcia był lekko rozmazany w miejscu, gdzie Jack przysunął dłoń za blisko obiektywu. Uśmiechnęła się i pokręciła głową. Jej wielki niezdara. Na kilku następnych zdjęciach widać było Grace i dzieci z jabłkami, drzewami lub koszami. Zwilgotniały jej oczy, jak zawsze, gdy oglądała zdjęcia swoich pociech.

Rodzice Grace umarli młodo. Matka zginęła, gdy prowadzona przez nią furgonetka zjechała na przeciwległy pas szosy numer czterdzieści sześć w Totowa. Grace, jedynaczka, miała wtedy jedenaście lat. Policja nie przyszła do ich domu, tak jak pokazują to w filmach. O tym, co się stało, zawiadomili ojca przez telefon. Grace wciąż pamiętała, jak ojciec, ubrany w niebieskie spodnie i szary sweter, odebrał telefon, mówiąc swoje melodyjne halo, jak zbladł i osunął się na podłogę, a jego zduszony szloch szybko ucichł, jakby zabrakło mu tchu, żeby wypłakać swój ból.

Wychowywał Grace, dopóki serce, osłabione w dzieciństwie reumatyzmem, nie odmówiło posłuszeństwa. Była wtedy na pierwszym roku college'u. Mieszkający w Los Angeles wuj chciał zabrać ją do siebie, ale Grace była już pełnoletnia. Postanowiła zostać na wschodzie i radzić sobie sama.

Śmierć rodziców była ciężkim ciosem, oczywiście, ale także nadała jej życiu dziwnego impetu. Utrata bliskich zawsze wywołuje poczucie osamotnienia, ale nadaje też sens codzienności. Grace zapragnęła gromadzić wspomnienia i korzystać z życia, aby, chociaż brzmi to ponuro, jej dzieci miały co pamiętać, kiedy i jej już nie będzie.

I w tym momencie, gdy myślała o swoich rodzicach i o tym, że Emma i Max wyglądają teraz na znacznie starszych niż na zdjęciu ze zrywania jabłek w zeszłym roku, natknęła się na tę dziwną fotografię.

Zmarszczyła brwi.

Zdjęcie było w środku paczki. Może nieco bliżej spodu. Odbitka była tej samej wielkości co pozostałe, chociaż nieco cieńsza. Tańszy materiał, pomyślała. Może zrobiono ją na biurowej kserokopiarce.

Sprawdziła następne zdjęcie. Nie było duplikatu. To dziwne. Tylko jedna odbitka. Zastanowiła się. To zdjęcie musiało zaplątać się z innej rolki filmu.

Ponieważ to nie było jej zdjęcie.

Pomyłka. Oto najprostsze wyjaśnienie. Pomyśl o jakości pracy, powiedzmy, Koziej Bródki. On z całą pewnością mógł coś pokręcić, no nie? Wetknąć cudze zdjęcie między jej odbitki?

Właśnie tak pewnie się stało.

Czyjaś fotografia znalazła się między jej zdjęciami.

A może…

Zdjęcie wyglądało na stare, chociaż nie było czarno-białe ani w kolorze sepii. Nic podobnego. Było kolorowe, ale barwy wydawały się jakoś dziwnie… wypłowiałe, wyblakłe od słońca, nie tak żywe jak można oczekiwać w dzisiejszych czasach, l ludzie na niej także. Ich ubrania, fryzury i makijaż były niemodne. Sprzed piętnastu, może dwudziestu lat.

Grace położyła zdjęcie na stole, żeby obejrzeć je dokładniej.

Fotografia była lekko nieostra. Ukazywała cztery – nie, chwileczkę, jeszcze jedna w rogu – pięć osób. Dwóch mężczyzn i trzy kobiety, jeszcze nastoletni, a może już po dwudziestce. Przynajmniej ci, których widziała dość dokładnie, wyglądali na takich.

Uczniowie college'u, pomyślała Grace.

Mieli na sobie dżinsy, bawełniane koszulki, przydługie włosy i ten charakterystyczny wygląd budzącej się niezależności. Zdjęcie sprawiało wrażenie zrobionego znienacka, zanim fotografowani zdążyli się przygotować. Niektórzy z nich mieli odwrócone głowy, tak że widoczne były tylko profile. Ciemnowłosej dziewczynie przy prawej krawędzi zdjęcia widać było tylko tył głowy i dżinsową kurtkę. Obok niej stała inna dziewczyna, o ognistorudych włosach i szeroko rozstawionych oczach.

Stojąca prawie na środku dziewczyna, blondynka – mój Boże, co to ma znaczyć? – miała twarz przekreśloną dużym iksem. Jakby ktoś ją skreślił.

W jaki sposób to zdjęcie…

Patrząc na nie, Grace poczuła ukłucie niepokoju. Te trzy kobiety – nie znała ich. Dwaj mężczyźni wyglądali podobnie – ten sam wzrost, fryzury, miny. Stojącego po lewej faceta również nie znała.

Była jednak pewna, że rozpoznaje drugiego mężczyznę. Czy też chłopca. Właściwie nie był jeszcze w takim wieku, żeby nazywać go mężczyzną. Dostatecznie dorosły, żeby służyć w wojsku? Pewnie. Tak więc należało nazywać go mężczyzną. Stał na środku, obok blondynki z przekreśloną twarzą…

Przecież to niemożliwe. Po pierwsze, był lekko obrócony profilem. I ta rzadka broda zasłaniała mu większą część twarzy…

Czy to jej mąż?

Grace pochyliła się nad zdjęciem. Jacka było widać kiepsko i z profilu. Nie znała go, kiedy był młody. Spotkali się trzynaście lat temu na plaży na Lazurowym Wybrzeżu. Po roku, kilku operacjach chirurgicznych i fizjoterapii, Grace jeszcze nie doszła do siebie. Nie pozbyła się bólów głowy i amnezji. Utykała, i utyka do tej pory, ale mając dość wścibstwa mediów i zamieszania wywołanego tragicznymi wydarzeniami tamtej nocy, Grace po prostu na jakiś czas chciała się od tego oderwać. Ukończyła studia na wydziale sztuk plastycznych uniwersytetu w Paryżu. Podczas wakacji, wygrzewając się w słońcu na Lazurowym Wybrzeżu, poznała Jacka.

Czy to na pewno jest Jack?

Niewątpliwie na tym zdjęciu wygląda inaczej. Włosy ma znacznie dłuższe. I tę brodę, chociaż był jeszcze za młody i miał za słaby zarost, żeby zupełnie zakryła mu twarz. Nosi okulary. Jednak zdradziła go pozycja, pochylenie głowy, wyraz twarzy.

To jej mąż.

Pospiesznie przejrzała pozostałe zdjęcia. Kolejne ujęcia ze stertą siana, jabłkami, wyciągniętymi po nie rękami. Zobaczyła to, które sama zrobiła Jackowi, gdy raz, wyjątkowo, pozwolił jej wziąć do ręki aparat. Podniósł ręce tak wysoko, że koszula wyszła mu ze spodni i odsłoniła brzuch. Emma powiedziała mu, że ma za duży. Oczywiście, w ten sposób tylko zachęciła Jacka, który wypiął go jeszcze bardziej. Grace się roześmiała.

– Popracuj nim, chłopcze! – powiedziała, robiąc zdjęcie. Jack posłuchał, co Emma przyjęła z głębokim niesmakiem.

– Mamo? Odwróciła się.

– O co chodzi, Max?

– Mogę sobie wziąć batonik?

– Weź jeden do samochodu – powiedziała, wstając. Musimy dokądś pojechać.

Koziej Bródki nie było w Photomacie.

Max oglądał opatrzone dedykacjami ramki na zdjęcia z okazji urodzin. Kochamy cię mamo i tym podobne. Mężczyzna za kontuarem, wystrojony w poliestrowy krawat, ochraniacz na kieszonkę i koszulkę z krótkimi rękawami tak cienką, że widać było przez nią podkoszulek, nosił identyfikator, głoszący wszem wobec, że on, Bruce, jest zastępcą kierownika.

– W czym mogę pomóc?.

– Szukam młodego człowieka, który był tu parę godzin temu – powiedziała Grace.

– Josha już dzisiaj nie będzie. Co mogę dla pani zrobić?

– Tuż przed trzecią odebrałam wywołany film…

– Tak?

Grace nie wiedziała, jak to ująć.

– Wśród odbitek było zdjęcie, którego nie powinno tam być.

– Nie wiem, czy rozumiem.

– Jedno ze zdjęć. Nie ja je zrobiłam.

W skazał na Maxa. – Widzę, że ma pani małe dzieci.

– Słucham?

Zastępca kierownika Bruce poprawił zsuwające się na czubek nosa okulary.

– Ja tylko chciałem powiedzieć, że ma pani małe dzieci.

A przynajmniej jedno.

– Co to ma z tym wspólnego?

– Czasem dziecko bawi się aparatem. Kiedy rodzice nie widzą. Robi zdjęcie czy dwa. Potem odkłada aparat.

– Nie, to nie to. To nie nasze zdjęcie.

– Rozumiem. Cóż, przepraszam za kłopot. Czy dostała pani wszystkie odbitki?

– Tak sądzę.

– Żadnej nie brakowało?

– Nie sprawdzałam tak dokładnie, ale są chyba wszystkie. Otworzył szufladę.

– Proszę. To kupon. Następny film wywołamy za darmo. Dziewięć na trzynaście. Jeśli zechce pani dziesięć na piętnaście, za niewielką dopłatą.

Grace zignorowała wyciągniętą rękę.

– Napis na drzwiach głosi, że wszystkie zdjęcia wywołujecie tutaj.

– Zgadza się. – Poklepał stojącą za nim maszynę. – Robi to dla nas stara Betsy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: