Ale człowiek, który dusił Evę, nawet tego nie zauważył; kontynuował mordercze dzieło. Gasnącym wzrokiem dostrzegła jeszcze, jak na jego głowie zacisnęły się jakieś potężne dłonie. Głowa napastnika zaczęła się obracać szybkim jednostajnym ruchem, jak kopuła latarni morskiej. Gdy jego oczy zatoczyły pełny krąg i znów zwróciły się na Evę – były już martwe. Uwolniona od dławiącego ucisku zaczerpnęła łapczywie powietrza w płuca i straciła przytomność.
Obudził ją palący blask słońca i odgłos fal, łamiących się na piaszczystym brzegu. Widok, który ujrzała, gdy otworzyła oczy – spokojna, pusta plaża – wydał jej się najpiękniejszy w świecie. Nagle zerwała się z rozszerzonymi strachem oczyma; przypomniała sobie przerażające przeżycia ostatnich zapamiętanych chwil. Ale mordercy zniknęli. Czy w ogóle istnieli? Przyszło jej do głowy, że wszystko było jedynie halucynacją.
– Witam wśród żywych – usłyszała męski głos. – Już się obawiałem, że zapadła pani w śpiączkę.
Eva obróciła się i zobaczyła uśmiechniętą twarz nurka z kuszą, który klęczał obok niej.
– Gdzie są ci ludzie, którzy chcieli mnie zabić? – spytała przerażonym głosem.
– Zabrał ich odpływ – odrzekł z pogodną powagą.
– Odpływ?
– Uczono mnie, żeby nie zaśmiecać plaży. Więc zaciągnąłem ich ciała do wody. Kiedy widziałem ich po raz ostatni, dryfowali w kierunku Grecji.
Spojrzała na niego z przestrachem i odrazą.
– Zabił ich pan!
– Nie byli zbyt sympatyczni.
– Zabił ich pan – powtórzyła mechanicznie. – Jest pan takim samym mordercą jak oni.
Zrozumiał, że kobieta jest jeszcze w – szoku, że nie odzyskała zdolności logicznego myślenia. Wzruszył ramionami.
– Czy sądzi pani, że lepiej by było, gdybym się w to nie mieszał?
Milczała.
Minęła dobra minuta, zanim z jej oczu zniknęły lęk i odraza. Dopiero teraz pojęła, że ten człowiek uratował ją od strasznej śmierci.
– Niech mi pan wybaczy. Mówiłam głupstwa. Przecież tylko dzięki panu żyję, panie…
– Pitt. Dirk Pitt.
– Eva Rojas – przedstawiła się, wyciągając dłoń na powitanie. – Pan też jest Amerykaninem?
– Tak. Pracuję w NUMA… W Agencji Badań Morskich i Podwodnych – dodał widząc, że Eva nie zna tego skrótu. Prowadzimy tu badania archeologiczne dna Nilu.
– Myślałam, że pan odjechał.
– Prawie. Ale zostałem, bo zachowanie tych facetów wydawało mi się dziwne. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego zaparkowali samochód dobry kilometr stąd, żeby dalej iść brzegiem morza. Postanowiłem sprawdzić, o co tu chodzi.
Uśmiechnęła się.
– Pańska podejrzliwość uratowała mi życie.
– Dlaczego chcieli panią zabić?
– Nie wiem. Może to rabusie, napadający na turystów.
Potrząsnął sceptycznie głową.
– To nie rabusie. Nie mieli ze sobą żadnej broni. To nie byli zawodowi zabójcy; gdyby tak było, oboje byśmy już nie żyli. A jednak założyłbym się, że działali na czyjeś polecenie. Przyjechali za panią w to odludzie z zamiarem zabójstwa. Gdyby im się udało, wrzuciliby panią do wody, pozorując nieszczęśliwy wypadek. Dlatego zastosowali tak niewygodną technikę mordu, jak zadławienie; nie chcieli zostawić śladów.
– Trudno mi w to uwierzyć. Po co mieliby to robić? Jestem tylko szeregowym biochemikiem. Nikomu nie zagrażam, nie mam wrogów. Komu mogłoby zależeć na mojej śmierci?
– Za krótko panią znam, żeby móc odpowiedzieć na te pytania.
Eva dotknęła spieczonych warg.
– To chyba jakieś szaleństwo.
– Jak długo jest pani w Egipcie?
– Parę dni.
– Może w ciągu tych paru dni zrobiła pani coś, co kogoś doprowadziło do szaleństwa?
– Na pewno nie zrobiłam nic złego mieszkańcom Afryki – rzekła zastanawiając się. – Przyjechałam, żeby im pomóc.
Spojrzał na nią z zaciekawieniem.
– A więc nie jest pani na urlopie?
– Nie. To podróż zawodowa. Jestem członkiem ekipy badawczej Światowej Organizacji Zdrowia. WHO interesuje się dziwną chorobą psychiczną, szerzącą się wśród ludów południowej Sahary. W Kairze była konferencja na ten temat.
– To rzeczywiście słaby motyw do zabójstwa – przyznał Pitt.
Nagle coś przyszło rnu do głowy.
– Czy ta pustynna epidemia nie jest wywołana jakimiś toksynami?
– Jeszcze nie wiadomo. Nie mamy wystarczających danych do diagnozy. Przyczyna choroby wciąż jest dla nas tajemnicą. Tak to mogłaby być jakaś trucizna, ale zupełnie nie wiadomo, skąd by się tam wzięła. Symptomy choroby pojawiają się w miejscach odległych o setki kilometrów od jakiegokolwiek zakładu przemysłowego, gdzie stosuje się chemikalia.
– Ile zanotowano przypadków?
– W ciągu ostatnich dziesięciu dni osiem tysięcy przypadków wśród ludności Mali i Nigru.
– Nieprawdopodobna liczba jak na tak krótki okres – uniósł brwi. – Może to jakaś bakteria albo wirus?
– Niestety, ciągle tego nie wiemy.
– Dziwne, że nie ma nic na ten temat w prasie.
– Władze WHO nalegają, by zachować dyskrecję, dopóki nie uda się określić przyczyny choroby. Sądzę, że obawiają się niezdrowej sensacji i paniki.
Pitt już od dłuższego czasu przyglądał się wydmie oddzielającej plażę od szosy. W wibracji rozgrzanego powietrza było coś nienaturalnego.
– Jakie ma pani dalsze plany?
– Nasz zespół wybiera się jutro na Saharę, do Mali; zaczynamy badania.
– Zdajecie sobie sprawę, że Mali jest na progu krwawej wojny domowej?
Wzruszyła beztrosko ramionami.
– Ich rząd obiecał dać nam ochronę przez cały czas trwania badań… Ale po co zadaje mi pan te wszystkie pytania? Pracuje pan dla jakiejś agencji wywiadowczej?
– Nie, jestem tylko inżynierem, który nie lubi, gdy ktoś morduje piękne kobiety.
– Może pomylono mnie z kimś innym? – spytała z nadzieją w głosie.
– Nie sądzę, żeby to była pomyłka… – przerwał, bo dziwny ruch rozgrzanego powietrza za wydmą zmienił się w wielki słup dymu.
– Chodźmy, szybko! – krzyknął i chwyciwszy dłoń Evy pociągnął ją przez plażę.
Wynajęty samochód Evy stał w płomieniach. Pitt nie miał wątpliwości, że pożar nie jest przypadkowy. Sprawcą musiał być wspólnik zamachowców.Zrezygnował z próby gaszenia samochodu. Teraz trzeba było myśleć o ratowaniu własnego pojazdu – jeśli zamachowiec jeszcze nie zdążył się do niego dobrać.
Kiedy dobiegali do zaparkowanego za następną wydmą jeepa, zobaczyli mężczyznę ze zwiniętą w rulon i zapaloną gazetą w ręku; drugą ręką, uzbrojoną w latarkę, próbował zbić szybę samochodu. Najwyraźniej chciał wrzucić płonącą gazetę do środka. Ubrany był inaczej niż napastnicy z plaży. Na głowie miał zawój, przez którego szczelinę widać było tylko oczy; ciało okrywał długi, luźny burnus. Był tak zajęty swoją robotą, że nie zauważył zbliżających się ludzi. Pitt zatrzymał się.
– Jeśli mi się nie uda – szepnął – niech pani wraca na drogę i zatrzyma pierwszy przejeżdżający samochód.
Podszedł cicho do podpalacza.
– Stój! – krzyknął ostro.
Człowiek w burnusie odwrócił się. W jego oczach można było dostrzec zaskoczenie, ale nie lęk: raczej agresję. Pitt nie zwlekał; z pochyloną głową ruszył do ataku. Trafił dokładnie w splot słoneczny. Usłyszał trzask pękających żeber, ale na wszelki wypadek wymierzył jeszcze pięścią potężny cios w krocze.Podpalacz padł na ziemię, wijąc się z bólu. Z jego płuc wydobywał się nieartykułowany charkot. Pitt ukląkł przy nim i przeszukał kieszenie burnusa. Nie było w nich nic: ani broni, ani żadnego dokumentu; nawet drobnych monet czy grzebienia.
– Kto cię tu przysłał?!- ryknął, potrząsając głową leżącego.
Reakcja była jednak inna, niż można się było spodziewać. Mimo bólu podpalacz patrzył na niego ze złośliwym uśmiechem. Ukazały się zniszczone i pożółkłe zęby; tylko jeden połyskiwał metalicznie.
Nagle mężczyzna zaczął dziwnie poruszać językiem, jakby czyścił nim zęby. Ponownie zacisnął szczęki. Pitt zbyt późno zorientował się, że metalowy "ząb" był w istocie kapsułką z cyjankiem.Z ust mężczyzny zaczęła wydobywać się piana. Trucizna była bardzo silna; śmierć nastąpiła niemal natychmiast. Pitt i Eva patrzyli bezradnie na dogorywającego człowieka.
– Czy on… – Eva przerwała i zaczęła jeszcze raz. – Czy on umarł?
– Tak, albo raczej zdechł – odrzekł Pitt bez śladu współczucia.
Eva chwyciła kurczowo jego ramię. Mimo panującego upału miała lodowate dłonie i trzęsła się z zimna. Nigdy jeszcze nie widziała umierającego człowieka. Poczuła odruch wymiotny; opanowała się jednak.
– Dlaczego się otruł? – spytała. – Po co?
– Żebyśmy się nie dowiedzieli, kto go wysłał.
– Zabił się tylko po to, żeby chronić kogoś innego?
– Fanatyczna lojalność – próbował znaleźć wyjaśnienie Pitt. – Albo może coś innego. Wiedział, że jeśli sam się nie zabije, to mu pomogą. I będzie to raczej bolesne.
Potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
– To wszystko wydaje mi się dziwne. Jakiś spisek?
– Wszystko za tym przemawia. Ktoś zadał sobie wiele trudu, by panią zlikwidować. – Popatrzył na Evę; miała minę małej dziewczynki, zagubionej w wielkim domu towarowym.
– Ktoś nie życzy sobie pani obecności w Afryce. Osobiście radziłbym odlecieć pierwszym samolotem do Stanów.
– Wykluczone. Przynajmniej tak długo, dopóki umierają tutaj ludzie, którym mogłabym pomóc.
– Trudno panią przekonać. Ale powtarzam: pozostanie w Afryce po tym wszystkim to duże ryzyko.
– Zaryzykuję.
– Raczej: zaryzykujecie. To może dotyczyć całego waszego zespołu. Wszyscy możecie być na liście "osób niepożądanych". Niech pani natychmiast po powrocie do Kairu uprzedzi kolegów. Być może wszyscy ludzie uczestniczący w tych badaniach są w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Spojrzała jeszcze raz na martwego człowieka w burnusie.
– Co z nim zrobimy? – spytała. Pitt wzruszył ramionami.
– Wrzucę go do morza, ma tam już dobre towarzystwo. – Jego twarz rozjaśnił demoniczny uśmiech. – Chciałbym widzieć minę jego szefa, kiedy dowie się, że wynajęci mordercy zaginęli bez śladu, a pani żyje sobie, jakby nic się nie stało.