– Go hai matyeh? – Pytanie zostało zadane przez mężczyznę również odzianego w smoking, ale nie przepasanego świadczącą o jego randze szarfą. Był to brat właściciela, pełniący jednocześnie funkcję jego pierwszego zastępcy. – Na Jezusa białych ludzi! – wykrzyknął zduszonym głosem, gdy zobaczył broń leżącą na zbryzganym krwią ubraniu.
– Chodź! – polecił właściciel, zrywając się na nogi i kierując w stronę drzwi.
– A policja? – przypomniał mu brat. – Ktoś musi zostać, żeby z nimi rozmawiać, uspokoić ich. Musimy zrobić, co się tylko da!
– Możliwe, że jedyne, co będziemy mogli zrobić, to podać im na tacy nasze głowy! Szybko!
Pierwszy dowód potwierdzający jego obawy znaleźli natychmiast, gdy tylko weszli do słabo oświetlonego korytarza. Zaszlachtowany strażnik leżał w kałuży krwi, ściskając broń w niemal odciętej od ciała dłoni. Widok wnętrza gabinetu stanowił dowód ostateczny: pięć zakrwawionych, leżących w dramatycznych pozach ciał. Jedno z nich, o częściowo roztrzaskanej kulą czaszce, szczególnie przyciągnęło uwagę zaszokowanego właściciela lokalu, który nachylił się i otarł chusteczką zakrwawioną twarz.
– Już po nas… – wyszeptał. – Jesteśmy martwi. Koulun, Hongkong, wszyscy.
– Co ty wygadujesz?
– Ten człowiek to wicepremier Chin, następca samego Przewodniczącego!
– Tutaj! Spójrz! – Jego brat rzucił się w kierunku nieruchomego ciała laobana. Na podłodze obok zwłok leżała duża, czarna chustka, starannie rozprostowana i przesiąknięta w wielu miejscach krwią. Zastępca właściciela podniósł ją i rozdziawił szeroko usta na widok ukrytego pod spodem, wykonanego w szkarłatnej kałuży napisu: