– W takim razie, czy mogę się dowiedzieć, na czym ona polega?
– Tak. – Havilland spojrzał na milczącego do tej pory uczestnika spotkania, członka Rady Bezpieczeństwa Narodowego. – Jeśli pan łaskaw…
– Rzeczywiście, teraz moja kolej – odezwał się Reilly uprzejmym głosem. Poprawił się w fotelu, po czym skierował na McAllistera uważne spojrzenie, pozbawione jednak obecnego tam jeszcze niedawno chłodu, jakby starał się w ten sposób prosić o zrozumienie. – Od tej pory nasza rozmowa jest rejestrowana na taśmie magnetofonowej. Ma pan prawo o tym wiedzieć, lecz jest to prawo działające w obie strony. Musi pan przysiąc, że zachowa pan w całkowitej tajemnicy informacje, które pan tutaj usłyszy, co jest spowodowane nie tylko koniecznością zachowania bezpieczeństwa państwa, lecz także ważnymi okolicznościami związanymi z zapewnieniem nienaruszalności równowagi międzynarodowej. Wiem, że to brzmi tak, jakbym chciał celowo zaostrzyć pański apetyt, lecz mogę pana zapewnić, że nie mam takich intencji. Czy zgadza się pan na ten warunek? W razie złamania przysięgi może pan być sądzony podczas zamkniętego przewodu sądowego przez trybunał wyłoniony przez Radę i odpowiedzialny jedynie przed nią.
– Jak mogę się zgodzić, skoro nie mam najmniejszego pojęcia, czego mogą dotyczyć te informacje?
– Ponieważ przedstawię panu najpierw sprawę w ogólnym zarysie, a to panu wystarczy, by powiedzieć tak lub nie. Jeżeli odpowiedź będzie brzmiała nie, zostanie pan odwieziony do Waszyngtonu i nikt nic na tym nie straci.
– Niech pan mówi.
– W porządku – odparł spokojnie Reilly. – Będziemy rozmawiać o pewnych wydarzeniach, które miały miejsce w przeszłości. Nie są to wydarzenia historyczne, ale też nie całkiem współczesne. Utrzymywane są w tajemnicy, czy też po prostu zostały zakopane, bo tak to się chyba nazywa, prawda? Wie pan, co mam na myśli, panie podsekretarzu?
– Pracuję w Departamencie Stanu. Zakopujemy przeszłość zawsze, gdy jej ujawnienie nie jest celowe. Okoliczności wciąż się zmieniają i decyzje podejmowane wczoraj w dobrej wierze już jutro mogą stać się przyczyną poważnych problemów. Nie jesteśmy w stanie tego zmienić, podobnie jak Rosjanie czy Chińczycy.
– Dobrze powiedziane! – zauważył Havilland.
– Niezupełnie – zaprotestował Reilly, unosząc dłoń. – Pan podsekretarz jest bez wątpienia bardzo doświadczonym dyplomatą, nie powiedział bowiem ani tak, ani nie. – Spojrzenie, którym człowiek z Rady Bezpieczeństwa Narodowego obrzucił teraz McAllistera, znowu było nie tylko uważne, ale także-ostre i zimne. – A więc jak to będzie? Decyduje się pan na to, czy woli pan zrezygnować?
– Część mnie chciałaby jak najprędzej wstać i stąd wyjść – odparł McAllister, spoglądając to na jednego, to na drugiego z mężczyzn. – Druga część krzyczy, żeby zostać.
Umilkł, zatrzymawszy wzrok na twarzy Reilly'ego, a po chwili dodał: – Niezależnie od pańskich intencji udało się panu zaostrzyć mój apetyt.
– Ostrzegam, że jego zaspokojenie może pana wiele kosztować – powiedział Irlandczyk.
– Jestem zawodowcem – odparł cicho podsekretarz w Departamencie Stanu. – Jeśli nie popełniliście błędu i rzeczywiście potrzebujecie właśnie mnie, to nie mam wyboru.
– Obawiam się, że jednak muszę usłyszeć przewidzianą na takie okoliczności formułkę – powiedział Reilly. – Mam ją panu powtórzyć?
– Nie trzeba. – McAllister zamilkł na chwilę, po czym zmarszczył brwi i wyrecytował donośnym, wyraźnym głosem: – Ja, Edward Newington McAllister, przyjmuję do wiadomości, że wszystko, co zostanie powiedziane podczas tego spotkania… – Przerwał i spojrzał na Reilly'ego. – Mam nadzieję, że uzupełni pan wszystkie szczegóły dotyczące czasu, miejsca i obecnych osób?
– Data, czas i tożsamość wszystkich uczestników zostały już zarejestrowane i wprowadzone do zapisu.
– Znakomicie. Zanim stąd wyjdę, chciałbym otrzymać kopię tego dokumentu.
– Oczywiście. – Nie podnosząc §łosu Reilly popatrzył prosto przed siebie i wydał polecenie: – Proszę przygotować kopię zapisu, a także zapewnić możliwość skontrolowania, czy zawiera ona ten sam materiał co oryginał… Proszę kontynuować, panie McAllister.
– Dziękuję… Wszystko, co zostanie powiedziane podczas tego spotkania, musi zostać zachowane w ścisłej tajemnicy. Nie będę na ten temat rozmawiał z nikim, z wyjątkiem osób wskazanych mi osobiście przez ambasadora Havillanda. Przyjmuję także do wiadomości, że w razie naruszenia przeze mnie tej przysięgi będę odpowiadał przed sądem specjalnym. Jednak gdyby kiedykolwiek miało do tego dojść, zastrzegam sobie prawo do tego, by stanąć twarzą w twarz z moimi sędziami. Zastrzeżenie to czynię dlatego, że nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, w której mógłbym lub chciałbym postąpić wbrew tej przysiędze.
– Zapewniam pana, iż takie sytuacje się zdarzają – powiedział cicho Reilly.
– W takim razie, ja nic o nich nie wiem.
– Wielkie cierpienie fizyczne, środki chemiczne, podstępne działania kobiet i mężczyzn dysponujących jeszcze większym doświadczeniem niż pan. Jest wiele sposobów, panie podsekretarzu.
– Powtarzam jeszcze raz: Gdybym kiedykolwiek znalazł się przed takim trybunałem, zastrzegam sobie prawo do tego, by stanąć twarzą w twarz z moimi sędziami.
– To nam w zupełności wystarczy – stwierdził Reilly i dodał nieco donośniejszym głosem: – Proszę zakończyć nagranie, odłączyć sprzęt i potwierdzić wykonanie polecenia.
– Potwierdzam – rozległ się głos z umieszczonego gdzieś pod sufitem głośnika.
– Może pan mówić dalej, panie ambasadorze – powiedział rudowłosy, otyły mężczyzna. – Będę przerywał tylko wtedy, jeśli uznam to za absolutnie konieczne.
– Jestem tego pewien, Jack. – Havilland zwrócił się do McAllis-tera. – Cofam swoją poprzednią uwagę. On naprawdę jest straszny. Po ponad czterdziestu latach służby jakiś gruby rudzielec, który od dawna powinien być na diecie, będzie mi dyktował, kiedy mam się zamknąć.
Na twarzach trzech mężczyzn pojawiły się uśmiechy; weteran dyplomacji wiedział doskonale, kiedy i w jaki sposób wprowadzić odrobinę odprężenia. Reilly potrząsnął głową i dobrodusznie rozłożył ręce.
– Nigdy nie ośmieliłbym się tego tak ująć, sir. W każdym razie, nie tak dosłownie.
– I co ja mam z nim zrobić, McAllister? Proponuję, byśmy przeszli na stronę Moskwy i powiedzieli im, że to on nas zwerbował. Ruscy prawdopodobnie każdemu z nas daliby po daczy, a on skończyłby w Leavenworth.
– P a n by dostał daczę, panie ambasadorze. Ja natomiast pewnie wylądowałbym w jednym mieszkaniu z dwunastoma Czukczami. Serdecznie dziękuję za taką perspektywę. On nie mnie ma przerywać, lecz panu.
– Bardzo słusznie. Dziwię się tylko, że żaden z kolejnych lokatorów Owalnego Gabinetu nie wziął pana do swojej ekipy, a przynajmniej nie wysłał do ONZ.
– Po prostu nie wiedzieli, że istnieję.
– To się teraz zmieni – powiedział poważnie Havilland. Milczał przez chwilę, przypatrując się uważnie podsekretarzowi, a potem zapytał: – Słyszał pan kiedyś nazwisko Jason Bourne?
– A czy mógł o nim nie słyszeć ktokolwiek, kto choćby przez krótki czas przebywał w Azji? – odparł ze zdumieniem McAllister. – To nieuchwytny morderca do wynajęcia, mający na sumieniu trzydzieści pięć do czterdziestu zamachów. Patologiczny zabójca, dla którego jedynym miernikiem moralności jest zapłata za zbrodnię. Podobno był, czy też jest Amerykaninem – nie wiem dokładnie, bo jakiś czas temu wszelki słuch o nim zaginął – należał kiedyś do zakonu, zarobił miliony na nieuczciwych operacjach handlowych, dezerterował z Legii Cudzoziemskiej i popełnił Bóg wie ile innych tego typu czynów. Jedyne, co j a wiem, to że nigdy nie udało się go schwytać i że stanowi to poważne niedociągnięcie naszej dalekowschodniej dyplomacji.
– Czy można dostrzec jakiś schemat, według którego dobierał swoje ofiary?
– Żadnego. Tutaj dwaj bankierzy, tam trzej attache – najwyraźniej powiązani z CIA – minister stanu z Delhi, przemysłowiec z Singapuru, a oprócz tego wielu, zbyt wielu, polityków, zwykle porządnych ludzi. Najczęściej ich samochody eksplodowały na ulicy albo ich mieszkania wylatywały w powietrze. Poza tym byli jeszcze niewierni mężowie, żony i kochankowie; Bourne proponował urażonej dumie którejś ze stron ostateczne rozwiązanie. Nie było nikogo, kogo nie mógłby zabić, nie istniała dla niego metoda zbyt brutalna lub poniżająca… Nie było żadnego schematu, jedynie pieniądze. On oferował za nie najwięcej. Był prawdziwym potworem. I jest nim nadal, jeśli jeszcze żyje.
Havilland ponownie oparł się łokciami na biurku i nachylił do przodu, nie spuszczając wzroku z twarzy podsekretarza stanu.
– Powiedział pan, że wszelki słuch o nim zaginął. Tak po prostu? Nigdy nie dotarły do was jakieś plotki lub pogłoski z naszych ambasad i konsulatów na Dalekim Wschodzie?
– Oczywiście, że docierały, ale żadne nie zostały potwierdzone. Najczęściej powtarzająca się historia pochodziła od policji z Makau, gdzie Bourne'a widziano po raz ostatni. Według niej wcale nie zginął ani nie wycofał się z interesu, lecz przeniósł się do Europy w poszukiwaniu zamożniejszych klientów. Ale nawet jeśli tak było w istocie, to jest to zaledwie połowa prawdy, jednocześnie bowiem policja przyznała, iż według jej informatorów kilku byłych zleceniodawców postanowiło rozprawić się z Bourne'em, gdyż w jednym wypadku zdarzyło mu się zlikwidować nie tę osobę, o którą chodziło, a w innym zgwałcić żonę swego klienta. Może czuł pętlę zaciskającą mu się na szyi, a może nie.
– Co pan przez to rozumie?
– Większość z nas uwierzyła w pierwszą część tej historyjki, ale nie w drugą. Boume nie mógł zabić niewłaściwego człowieka, ponieważ nie popełnia takich błędów, a nawet jeśli faktycznie zgwałcił żonę klienta, w co raczej należy poważnie wątpić, to mógł to uczynić wyłącznie z zemsty lub nienawiści. Obezwładniłby wówczas męża i kazał mu na wszystko patrzeć, a potem zabiłby obydwoje. Nie, bardziej prawdopodobna była pierwsza część historii. Przeniósł się do Europy, gdzie żyją znacznie grubsze ryby.
– Właśnie w to mieliście uwierzyć – powiedział Havilland, opierając się wygodnie w fotelu.