Przez kilka chwil czerwona kropka znalazła się na piersi Lee. Sierow z łatwością mógł go dostać, ale zaalarmowałoby to ludzi w samochodzie. Były pracownik KGB wycelował karabin w drzwi po stronie kierowcy. Miał nadzieję, że mężczyzna, który właśnie dobiegł do drzew, nie będzie na tyle głupi, by próbować coś robić. Do tej pory miał wiele szczęścia – nie raz, lecz dwa razy uniknął pewnej śmierci. Nie powinno się marnować takiego szczęścia. To byłoby niesmaczne, pomyślał Sierow, ponownie spoglądając w celownik laserowy.
Lee powinien biec dalej, ale dysząc ciężko, zatrzymał się i podczołgał z powrotem do linii drzew. Ciekawość zawsze brała w nim górę. Ludzie kryjący się za tym całym sprzętem elektronicznym prawdopodobnie zdążyli już go zidentyfikować. Do diabła, pewnie wiedzą już, do jakiego dentysty chodzi oraz to, że woli coca-colę od pepsi, wobec tego mógł spokojnie zostać i zobaczyć, co się teraz zdarzy. Jeśli ludzie z samochodu ruszą w kierunku drzew, trzeba będzie się wcielić w maratończyka, nawet bosego, i niech spróbują go złapać.
Schylił się i wyjął lunetę noktowizyjną. Wykorzystywała technologię podczerwieni, FLIR – ogromne ulepszenie w stosunku do metod wzmacniania światła lub I-squareds, których używał wcześniej. FLIR w zasadzie wykrywał ciepło, nie potrzebował wcale światła, a w odróżnieniu od I-squareds potrafił odróżnić ciemne obrazy na ciemnym tle, transformując ciepło na krystalicznie czyste obrazy wideo.
Kiedy wyregulował urządzenie, pole widzenia stało się zielone z czerwonymi obrazami. Samochód ukazał się tak blisko, że niemal starczyłoby wyciągnąć rękę, by go dotknąć. Szczególnie jasno świecił rejon silnika, który wciąż był gorący. Patrzył na mężczyznę wysiadającego po stronie kierowcy. Nie rozpoznał go, ale stężał, gdy dostrzegł, że z drugiej strony wysiada Faith Lockhart i podchodzi do mężczyzny. Stali teraz koło siebie, a mężczyzna zachowywał się tak, jakby czegoś zapomniał.
– Cholera – syknął Lee – drzwi. Szybko spojrzał na tył domu i zobaczył, że drzwi są szeroko otwarte.
Mężczyzna z pewnością też to zauważył. Odwrócił się do kobiety i sięgnął pod kurtkę.
Sierow umieścił punkcik lasera na podstawie czaszki mężczyzny. Uśmiechnął się zadowolony. Mężczyzna i kobieta dobrze się ustawili. Amunicja, jakiej używał Rosjanin, była robiona na specjalne zamówienie, pełnopłaszczowa, podobna do wojskowej. Sierow starannie studiował zarówno broń, jak i rany, które powodowała. Przy dużej szybkości pocisk ulegnie niewielkiej deformacji, przechodząc przez cel, ale i tak spowoduje wystarczające zniszczenia, gdy jego energia kinetyczna zostanie uwolniona i gwałtownie oddana ciału. Początkowo ślad i głębokość rany będą wielokrotnie większe od wielkości pocisku, ale po chwili rana częściowo się zasklepi. Zniszczenia w tkankach i kościach będą się rozchodzić promieniście, podobnie jak od epicentrum trzęsienia ziemi, powodując wielkie szkody w odległych częściach ciała. Sierow czuł, że na swój sposób to jest piękne.
Rosjanin zdawał sobie doskonale sprawę, że kluczem do wielkości energii kinetycznej – a zatem także rozmiaru zniszczeń – jest prędkość. Kiedy podwoić wagę pocisku, to energia kinetyczna się podwoi, a kiedy podwoić prędkość, z jaką pocisk jest wystrzeliwany, energia kinetyczna zwiększy się czterokrotnie. Dlatego broń i amunicja Sierowa osiągały górną granicę skali prędkości. Tak, to było piękne.
Przy tym wszystkim, dzięki pełnemu pokryciu metalem pocisk mógł z łatwością przejść przez jedną osobę, po czym trafić i zabić następną. Jeśli jednak dla zabicia kobiety potrzebny będzie drugi pocisk, to też dobrze. Amunicja jest względnie tania. Czyli, w konsekwencji, także życie ludzkie jest tanie.
Sierow lekko odetchnął, całkowicie znieruchomiał i delikatnie nacisnął spust.
– Boże! – krzyknął Lee, kiedy zobaczył, że ciało mężczyzny skręca się i z impetem pada na kobietę. Oboje upadli na ziemię, jakby ktoś ich zszył.
Lee instynktownie wybiegł zza drzew, by im pomóc. W tym momencie kolejny pocisk trafił w drzewo tuż obok jego głowy. Lee natychmiast padł na ziemię i gorączkowo szukał ukrycia, gdy padł następny strzał, znów minimalnie niecelny. Leżał na plecach i trząsł się tak, że ledwo mógł nastawić ostrość tej cholernej lunety. Kiedy wreszcie mu się udało, przyjrzał się obszarowi, z którego padły strzały.
Następny pocisk uderzył blisko niego, tak blisko, że wilgotny pył obsypał mu twarz i zaprószył oczy. Kimkolwiek był strzelec, wiedział, co robi, i był wyposażony, jakby polował na dinozaury. Lee czuł, jak metodycznie, punkt po punkcie, zbliża się do niego.
Prawdopodobnie używał tłumika, bo każdy strzał powodował dźwięk podobny do silnego uderzenia dłonią w ścianę. Plask. Plask. Plask. Mogły to też być balony wybuchające na przyjęciu dla dzieci, a nie stożkowe kawałki metalu latające z olbrzymią prędkością i starające się uśmiercić pewnego prywatnego detektywa.
Oprócz operowania lunetą Lee starał się nie ruszać i nie oddychać. Przez krótką, przerażającą chwilę widział czerwoną linię laserowej strzałki tuż obok swojej nogi, podobną do dziwacznego węża, ale na szczęście wkrótce znikła. Nie miał zbyt wiele czasu. Jeśli tu zostanie, to właściwie już nie żyje.
Położył pistolet na piersiach, wyciągnął palce i delikatnie przez chwilę grzebał w piachu, aż trafił na kamień. Używając jedynie nadgarstka, rzucił kamień parę metrów za siebie i poczekał. Kamień uderzył w drzewo i niemal od razu w to samo miejsce trafił pocisk.
Lee natychmiast wycelował swe podczerwone oko na ciepło ostatniego błysku z lufy, powstałe, gdy pozbawione tlenu supergorące gazy uciekały z lufy karabinu i zderzały się z otaczającym powietrzem. Ta prosta reakcja była przyczyną śmierci wielu żołnierzy, gdy ujawniała ich stanowiska. Cała nadzieja Lee opierała się na tym zjawisku.
Użył błysku do znalezienia termicznego obrazu mężczyzny ukrytego wśród drzew. Strzelec nie był tak daleko, w każdym razie w zasięgu strzału z pistoletu. Lee zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie będzie miał tylko jedną szansę. Powoli chwycił pistolet, uniósł rękę i starał się znaleźć czystą linię strzału. Cały czas obserwując cel w lunecie, odłączył zabezpieczenie, cichutko się pomodlił i strzelił osiem razy. Wszystkie strzały były wycelowane blisko siebie, aby zwiększyć szansę trafienia. Były znacznie głośniejsze niż tłumione strzały karabinowe, z wszystkich stron słychać było, jak zwierzęta uciekają z areny walki ludzi.
Cudownym zrządzeniem jeden ze strzałów trafił w cel, głównie dlatego, że Sierow starał się podejść bliżej i wszedł prosto na linię strzału. Rosjanin zawył z bólu, gdy kula trafiła go w lewe przedramię. Przez ułamek sekundy czuł użądlenie, a później nadszedł tępy ból, gdy pocisk przedzierał się przez miękkie tkanki i żyły, rozdzierając kość promieniową i w końcu zatrzymując się w kości łokciowej. Ręka natychmiast stała się ciężka i bezużyteczna. Zabiwszy w czasie swej kariery dziesiątki ludzi, zawsze z broni palnej, Leonid Sierow w końcu dowiedział się, jak czuje się trafiony człowiek. Eks-kagebeowiec ścisnął karabin w sprawnej ręce, odwrócił się i zaczął biec, z każdym krokiem zostawiając krwawe plamy. Lee przez kilka chwil patrzył, jak ucieka. Był niemal pewien, że co najmniej jeden z jego strzałów trafił, ale doszedł do wniosku, że głupio byłoby ścigać uzbrojonego rannego mężczyznę, poza tym nie było takiej konieczności. Zresztą miał jeszcze coś do zrobienia. Schwycił plecak i pobiegł w kierunku chatki.