– A ciebie gdzie diabli niosą? – Mówił z silnym miejscowym akcentem.

Przez całe życie słuchała tych samych słów, wypowiadanych tym samym tonem przez rozmaitych mężczyzn. Wzięła z komódki pustą puszkę po piwie.

– Może jeszcze piwka, kociaczku? – Uśmiechnęła się przymilnie, unosząc pytająco brwi.

Każda sylaba spływała uwodzicielsko z jej pełnych warg. Osiągnęła pożądany efekt. Na widok swojego chmielowo-aluminiowego bożka Duane jęknął i pogrążył się z powrotem w objęciach narastającego kaca. Chociaż pił często, każdą libację ciężko potem odchorowywał. Po minucie znowu spał. Przymilny uśmiech natychmiast zgasł i LuAnn ponownie spojrzała na karteczkę.

Praca – powiedział mężczyzna – polegała na testowaniu nowych produktów, śledzeniu reklam, opiniowaniu rozmaitych rzeczy. To coś w rodzaju badania rynku. Przeprowadzanie analiz demograficznych, takiego terminu użył, cokolwiek to, u licha, znaczyło. Tym się właśnie zajmowali. Miało to jakiś związek z oceną skuteczności oddziaływania reklam zamieszczanych w prasie i puszczanych w telewizji, coś w tym rodzaju. Sto dolarów dziennie za wydanie o czymś własnej opinii? Robiła to za darmo przez całe życie.

Za piękne, żeby było prawdziwe – pomyślała nie wiadomo który raz od odebrania tamtego telefonu. Nie była taka głupia, za jaką miał ją ojciec. Pod tą urodziwą buzią krył się intelekt, który wprawiłby świętej pamięci Benny’ego Tylera w osłupienie, a do tego dochodził spryt od lat już pomagający jej w borykaniu się z przeciwnościami losu. Rzadko jednak ktoś to zauważał. Marzyła często o życiu wśród ludzi, dla których jej piersi i kuperek nie byłyby pierwszymi, ostatnimi i jedynymi przymiotami, jakie u niej dostrzegają i komentują.

Zerknęła na Lisę. Mała właśnie się obudziła, jej spojrzenie szybko obiegło pokój i spoczęło z zachwytem na twarzy matki. LuAnn uśmiechnęła się do córeczki. Ale tak naprawdę czy dla niej i dla Lisy można sobie było wyobrazić sytuację gorszą od obecnej? Pracę udawało się jej zazwyczaj utrzymać przez dwa miesiące. Jeśli miała szczęście, przez pół roku. Potem następowała redukcja z obietnicą ponownego zatrudnienia, kiedy przyjdą lepsze czasy, które jakoś nigdy nie nadchodziły. Nie mając świadectwa ukończenia szkoły średniej, wszędzie uznawana była od razu za tumana. Już dawno doszła do wniosku, że zasłużyła sobie na tę etykietkę przez sam fakt kontynuowania związku z Duane’em. Był co prawda ojcem Lisy, ale żenić się z LuAnn ani myślał. Zresztą ona nie parła do małżeństwa. Wcale jej się nie śpieszyło przyjmować nazwiska Duane’a i wiązać się na całe życie z mężczyzną o mentalności smarkacza. Jednak, mimo że sama wychowana w domu, w którym o miłości i czułości mogła sobie tylko pomarzyć, LuAnn była przekonana, że normalna, kochająca się rodzina jest dla harmonijnego rozwoju dziecka podstawą. Czytała o tym w czasopismach, oglądała programy telewizyjne na ten temat. W Rikersville LuAnn była niemal przez cały czas o krok od ubiegania się o zasiłek z opieki społecznej; do najpodlejszej pracy zgłaszało się tu zawsze co najmniej dwudziestu kandydatów. Lisa mogła mieć i będzie miała w życiu lepiej niż jej matka – LuAnn zrobi wszystko, by tak się stało. Ale mając w kieszeni tysiąc dolarów, mogłaby też zadbać o siebie. Na przykład kupić bilet na autobus, obojętne dokąd, i wyjechać stąd. Zostałoby jeszcze trochę pieniędzy na przeżycie do czasu znalezienia jakiejś pracy. Mały kapitalik, o którym zawsze marzyła. Nie mogła jednak jakoś go uciułać.

Rikersville umierało. Ta przyczepa była nieoficjalnym grobowcem Duane’a. Nigdy nic w niej nie ulepszy, prędzej jeszcze bardziej zdewastuje, zanim pójdzie do piachu. LuAnn uświadomiła sobie naraz, że i ona może się tu zestarzeć i umrzeć. Ale nie, dzisiejszy dzień to zmieni. Nie dokona tutaj żywota, jeśli pójdzie na to spotkanie. Złożyła starannie karteczkę i schowała ją z powrotem do torebki. Z jednej z szuflad komódki wyjęła małe pudełeczko z drobniakami. Na przejazd autobusem wystarczy. Poprawiła włosy, zapięła sukienkę, wzięła Lisę na ręce i wyszła po cichu z przyczepy, zostawiając w niej śpiącego Duane’a.

ROZDZIAŁ TRZECI

Mężczyznę wyrwało z zadumy energiczne pukanie do drzwi. Zerwał się z fotela, poprawił krawat, otworzył kartonową teczkę leżącą przed nim na biurku. Odsunął na bok popielniczkę ze zduszonymi niedopałkami trzech papierosów.

– Wejść! – rzucił stanowczym, wyraźnym głosem.

Drzwi otworzyły się i do gabinetu wkroczyła LuAnn. Przez prawe ramię miała przewieszoną dużą torbę, w lewej ręce trzymała dziecięce nosidełko z Lisa, która z zaciekawieniem wodziła oczkami po ścianach nieznanego sobie pomieszczenia. Mężczyzna zauważył pulsującą żyłę, która biegła wzdłuż długiego, wyraźnie zarysowanego bicepsu kobiety i łączyła się z siecią innych na muskularnym przedramieniu. LuAnn była bez wątpienia silna fizycznie. Czy równie mocny ma charakter?

– Pan Jackson? – spytała.

Patrzyła mu prosto w oczy, czekając tylko, kiedy zacznie zjeżdżać taksującym spojrzeniem z jej twarzy na biust, biodra i niżej. Pod tym względem wszyscy mężczyźni byli tacy sami, obojętne, z jakiej ścieżki życia przychodzili. Ku jej zaskoczeniu ten nie odrywał wzroku od jej twarzy. Podał rękę. Uścisnęła mu mocno dłoń.

– Tak, to ja. Proszę spocząć, panno Tyler. Dziękuję, że pani przyszła. Śliczną ma pani córeczkę. Może postawi ją pani tutaj? – Wskazał na kąt pokoju.

– Właśnie się obudziła. Zawsze mi zasypia w autobusie. Wolę ją mieć przy sobie, jeśli to panu nie przeszkadza.

Lisa, jakby popierając stanowisko matki, zaczęła gaworzyć i wymachiwać rączkami.

Jackson kiwnął na znak zgody głową, usiadł z powrotem w fotelu i przez chwilę wertował zawartość teczki.

LuAnn postawiła wielką torbę i nosidełko z Lisa na podłodze obok swojego fotela i dała córeczce do zabawy pęk plastikowych kluczy. Usiadła prosto i z nieskrywanym zainteresowaniem przyjrzała się Jacksonowi. Był elegancko ubrany. Wyglądał na lekko stremowanego, na jego czole perliły się kropelki potu. Normalnie przypisałaby to reakcji na swoją urodę. Z reguły mężczyźni w jej obecności zaczynali zachowywać się idiotycznie, usiłując za wszelką cenę wywrzeć dobre wrażenie, albo też zamykali się w sobie jak ślimak w skorupie. Coś jej jednak mówiło, że ten mężczyzna nie należy ani do tej pierwszej, ani do drugiej kategorii.

– Nie widziałam tabliczki na drzwiach pańskiego biura. Ludzie mogą nie wiedzieć, że pan tu urzęduje. – Patrzyła na niego przekornie.

Jackson uśmiechnął się półgębkiem.

– W naszej branży nie zabiegamy o to, by klienci walili do nas drzwiami i oknami. Jest nam obojętne, czy ludzie robiący zakupy w centrum handlowym wiedzą, że tu pracujemy, czy nie. Wszystkie sprawy załatwiamy, umawiając się wcześniej na spotkania, telefonicznie, i tak dalej.

– Wychodzi na to, że jestem teraz jedyną umówioną z panem osobą. W poczekalni nikogo nie ma.

Jacksonowi drgnął policzek. Złączył czubkami palce obu dłoni.

– Staramy się tak rozplanowywać grafik spotkań, żeby nikt nie musiał czekać. Jestem jedynym przedstawicielem firmy w tutejszej filii.

– Czyli macie jeszcze inne biura?

Skinął tylko głową.

– Czy zechciałaby pani wypełnić tę ankietę informacyjną? Proszę się nie śpieszyć.

Podał jej formularz i długopis. LuAnn zdecydowanymi pociągnięciami długopisu zaczęła wypełniać druk. Jackson nie spuszczał jej z oka. Kiedy skończyła, zabrał się do uważnego studiowania ankiety, choć z góry wiedział, co tam przeczyta.

LuAnn rozglądała się tymczasem po gabinecie. Od dziecka była dobrą obserwatorką. A świadoma faktu, że jest obiektem pożądania wielu mężczyzn, miała zwyczaj lustrować rozkład każdego zamkniętego pomieszczenia, w jakim się po raz pierwszy znalazła, choćby tylko po to, by w razie czego nie tracić czasu na szukanie drogi odwrotu.

Jackson, podniósłszy wzrok znad ankiety, przyłapał ją na tych oględzinach.

– Coś nie tak? – spytał.

– Dziwna rzecz.

– Przepraszam, nie rozumiem.

– Śmieszne ma pan biuro.

– Jak to?

– No, nie widzę tu zegara, kosza na śmieci, kalendarza, telefonu. Nie wiem, nie pracowałam jeszcze w firmie, w której trzeba przychodzić do pracy pod krawatem, ale nawet Red z zajazdu dla ciężarówek ma kalendarz, a na telefonie to już wisi całymi dniami. I ta dama z poczekalni też jakby się z choinki urwała. Z tymi trzycalowymi pazurkami musi być jej cholernie trudno pisać na maszynie. – LuAnn zauważyła konsternację na twarzy mężczyzny i przygryzła szybko dolną wargę. Ten długi jęzor już nieraz wpędzał ją w kłopoty, a jest przecież na rozmowie wstępnej w sprawie nowej pracy i nie może wszystkiego spaprać już na samym starcie. – Nie, żeby mi to przeszkadzało – dorzuciła czym prędzej. – Tak sobie tylko plotę. Trochę jestem zdenerwowana, rozumie pan.

Wargi Jacksona poruszały się przez chwilę niemo, a potem rozciągnęły w ponurym uśmiechu.

– Gratuluję spostrzegawczości.

– Mam oczy jak każdy.

LuAnn, uciekając się do starego, niezawodnego chwytu, obdarzyła go rozbrajającym uśmiechem i zatrzepotała powiekami. Jackson zignorował ten uśmiech i zaszeleścił papierami.

– Pamięta pani warunki zatrudnienia, które wyszczególniłem przez telefon?

Natychmiast spoważniała. Pora przejść do interesów.

– Sto dolarów dziennie przez dwa tygodnie z możliwością przedłużenia kontraktu na kolejne parę tygodni z zachowaniem tej samej stawki. W tej chwili pracuję na nocną zmianę i kończę o siódmej rano. Jeśli to możliwe, u pana zaczynałabym najchętniej zaraz po południu. Powiedzmy, około czternastej. Aha, czy będę mogła przychodzić z córeczką? Mniej więcej o tej porze zapada w poobiednią drzemkę, a więc nie będzie z nią żadnych kłopotów. Słowo daję.

LuAnn schyliła się automatycznie, podniosła z podłogi plastikowe klucze upuszczone przez Lisę i oddała je małej. Lisa podziękowała matce głośnym chrząknięciem.

Jackson wstał z fotela i wsunął ręce w kieszenie.

– Dobrze. Bardzo dobrze. Jest pani jedynaczką, a rodzice nie żyją, zgadza się?

LuAnn drgnęła, zaskoczona tą nagłą zmianą tematu. Po chwili wahania skinęła głową i przymrużyła oczy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: