– Jak myślisz, przejdzie mi to kiedyś? – spytałam, nie oczekując odpowiedzi. – Czy moje serce przyzwyczai się kiedyś do twojego dotyku?
– Mam nadzieję, że nie – odpowiedział, zadowolony z tego, jak na mnie działa.
– Macho! Obejrzysz ze mną potyczki Montekich i Kapuletów?
– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.
W saloniku Edward rozłożył się na kanapie, a ja włączyłam film i przewinęłam napisy z czołówki. Kiedy wreszcie usiadłam, przyciągnął mnie do siebie, tak że opierałam się plecami o jego pierś. Wygodniejsza byłaby może poduszka – mięśnie miał twarde jak skała, a skórę lodowatą – ale i tak wolałam tę pozycję od jakiejkolwiek innej. Poza tym, pamiętając o niezwykle niskiej temperaturze swojego ciała, Edward owinął mnie starannie leżącym na kanapie kocem.
– Wiesz, nigdy nie przepadałem za Romeem – wyznał.
– Co masz mu do zarzucenia? – spytałam, niemile zaskoczona. Romeo należał do moich ulubionych postaci literackich. Po prawdzie, zanim poznałam Edwarda, miałam do niego słabość, jak do ulubionego aktora.
– Hm, przede wszystkim najpierw jest zakochany w tej całej Rozalinie – nie uważasz, że to nieco dyskredytuje stałość jego uczuć? A potem, kilka minut po ślubie z Julią, zabija jej kuzyna. Przyznasz, że nie jest to zbyt rozsądne z jego strony. Popełnia błąd za błędem. W dużej mierze sam jest sobie winny.
Westchnęłam.
– Nie musisz tu ze mną siedzieć.
– Posiedzę. I tak będę patrzył głównie na ciebie. – Gładził mnie po przedramieniu, zostawiając pasma gęsiej skórki. – Będziesz płakać?
– Raczej tak. Jeśli pozwolisz mi się skupić.
– W takim razie nie będę ci przeszkadzał – oświadczył. Nie minęło jednak dziesięć sekund, a poczułam jego pocałunki na włosach, co bardzo, ale to bardzo, mnie dekoncentrowało.
Film w końcu mnie wciągnął, bo Edward zmienił taktykę i zaczął szeptać mi do ucha kwestie Romea, które znal na pamięć. Ze swoim aksamitnym, męskim głosem był dużo lepszy od grającego młodego kochanka aktora.
Tak jak się tego spodziewałam, popłakałam się, kiedy Julia obudziła się i zobaczyła, że jej ukochany nie żyje. Edward spojrzał na mnie zafascynowany.
– Muszę przyznać, że mu poniekąd zazdroszczę – powiedział, ścierając mi łzy z policzka puklem moich włosów.
– Śliczna ta Julia, prawda?
Edward żachnął się.
– Nie zazdroszczę mu dziewczyny, tylko tego, z jaką łatwością Romeo mógł ze sobą skończyć – wyjaśnił. – Wy, ludzie, to macie dobrze! Starczy dosypać sobie trochę ziółek do picia i…
– Co ty wygadujesz?
– Raz w życiu zastanawiałem się nad tym, jak się zabić, a z doświadczeń Carlisle'a wynika, że w naszym przypadku nie jest to takie proste. Chyba pamiętasz, jak ci opowiadałem o jego przeszłości? Sam nie wiem, ile razy próbował popełnić samobójstwo, po tym jak się zorientował… po tym jak się zorientował, czym się stał… – Zabrzmiało to bardzo poważnie. Żeby rozładować atmosferę, Edward dodał szybko: – A jak sama dobrze wiesz, wciąż cieszy się świetnym zdrowiem.
Spojrzałam mu prosto w oczy.
– Nigdy mi nie mówiłeś, że zastanawiałeś się nad samobójstwem. Kiedy to było?
– Na wiosnę… kiedy o mały włos… – Zamilkł i wziął głębszy wdech. Starał się mówić z lekką ironią, grać luzaka. – Oczywiście koncentrowałem się na tym, żeby odnaleźć cię żywą, ale jakaś cześć mojej świadomości obmyślała też plan awaryjny. Jak już mówiłem, to dla mnie nie takie proste, jak dla człowieka.
Przez sekundę myślałam, że zwymiotuję. Wróciły bolesne wspomnienia: oślepiające słońce Arizony, fale gorąca odbijające się od rozgrzanej powierzchni chodnika w Phoenix. Biegłam do szkoły tańca, w której czekał na mnie James, sadystyczny wampir. Wiedziałam, że mnie zabije, ale chciałam uwolnić mamę, którą uprowadził. Okazało się jednak, że mnie oszukał, a mama jest na Florydzie. Na szczęście Edward przybył w samą porę. Mało brakowało. Mimowolnie dotknęłam blizny w kształcie półksiężyca szpecącej moją dłoń. Skóra w tym miejscu była zawsze o kilka stopni chłodniejsza niż gdzie indziej.
Potrząsnęłam energicznie głową, jakbym mogła w ten sposób wymazać z pamięci te koszmarne obrazy. O czym to mówił Edward? Wzruszenie ścisnęło mi gardło.
– Plan awaryjny? – powtórzyłam.
– Wiedziałem, że nie mógłbym żyć bez ciebie, ale nie miałem pojęcia, jak się zabić – Emmett i Jasper na pewno odmówiliby, gdybym poprosił ich o pomoc. W końcu doszedłem do wniosku, że mógłbym pojechać do Włoch i sprowokować jakoś Volturi.
Nie chciałam wierzyć, że mówi serio, ale zamyślony wpatrywał się w przestrzeń. Poczułam, że narasta we mnie rozdrażnienie.
– Jakich znowu Volturi? – spytałam.
– Volturi to przedstawiciele naszej rasy, bardzo stara i potężna rodzina – wyjaśnił Edward, nadal patrząc w dal. – Są dla nas jakby odpowiednikiem królewskiego rodu. Carlisle mieszkał z nimi jakiś czas we Włoszech, zanim przeniósł się do Ameryki. Pamiętasz? Wspominałem ci o nich.
– Jasne, że pamiętam. Jakbym mogła zapomnieć pierwszą wizytę w jego domu, w tej olśniewającej posiadłości w głębi lasu nad rzeką! Zaprowadził mnie wtedy do gabinetu Carlisle'a – swojego przyszywanego ojca', z którym łączyła go silna więź – aby pokazać mi gęsto obwieszoną obrazami ścianę i za ich pomocą opowiedzieć historię życia doktora. Największe wiszące tam płótno, o najżywszych barwach, zostało namalowane właśnie podczas pobytu Carlisle'a we Włoszech. Przedstawiało czwórkę stojących na balkonie mężczyzn o twarzach serafinów, wpatrzonych w kłębiący się w dole wielokolorowy tłum. Jednego z nich rozpoznawałam bez trudu, chociaż obraz miał kilkaset lat. Carlisle zupełnie się nie zmieni! – nadal wyglądał jak jasnowłosy anioł. Pamiętałam też pozostałych – dwóch miało włosy kruczoczarne, a trzeci bielusieńkie – ale Edward nie przedstawił mi ich wówczas jako Volturi. Powiedział, że mieli na imię Aro, Marek i Kajusz, i byli „nocnymi mecenasami sztuki”…
Głos Edwarda nakazał mi wrócić do rzeczywistości.
– To ich właśnie nie należy prowokować. Chyba, że chce się umrzeć, rzecz jasna. To znaczy, jeśli nasz koniec można nazwać śmiercią.
Mówił z takim spokojem, jakby umieranie uważał za coś wyjątkowo nudnego.
Moje poirytowanie ustąpiło miejsca przerażeniu. Położyłam mu dłonie na policzkach i ścisnęłam je mocno, żeby nie mógł się odwrócić.
– Zabraniam ci, zabraniam ci myśleć o takich rzeczach! Nigdy więcej nie bierz takiego wyjścia pod uwagę! Bez względu na to, co się ze mną stanie, nie wolno ci ze sobą skończyć!
– Obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie narażę cię na niebezpieczeństwo, więc to czyste teoretyzowanie.
– Co ty pleciesz? Kiedy ty mnie niby narażałeś na niebezpieczeństwo? – Znowu się zdenerwowałam. – Ustaliliśmy chyba, że za każdym razem, gdy przytrafia mi się coś złego, wina leży po mojej stronie, prawda? Boże, jak możesz brać ją na siebie?
Nie mogłam się pogodzić z myślą, że Edward mógłby kiedykolwiek przestać istnieć, nawet już po mojej śmierci.
– A co ty byś zrobiła na moim miejscu? – zapytał.
– Ja to nie ty.
Zaśmiał się. Nie widział różnicy.
– Co bym zrobiła, gdyby tobie się coś stało? – Przeszedł mnie zimny dreszcz. – Chciałbyś, żebym popełniła samobójstwo?
Na ułamek sekundy na cudownej twarzy Edwarda pojawił się grymas bólu.
– Ha. Rozumiem, o co ci chodzi – wyznał – przynajmniej do pewnego stopnia. Ale co ja bez ciebie pocznę?
– Żyj tak jak dawniej. Jakoś sobie radziłeś, zanim pojawiłam się w twoim życiu i postawiłam je na głowie.
Westchnął.
– Gdyby było to takie proste…
– To jest proste. Nie jestem nikim wyjątkowym.
Miał już zaprzeczyć, ale się powstrzymał.
– Czyste teoretyzowanie – przypomniał.
Nagle usiadł prosto i zsunął mnie ze swoich kolan.
– Charlie? – domyśliłam się.
Tylko się uśmiechnął. Po chwili moich uszu dobiegi odgłos zbliżającego się samochodu. Auto zaparkowało na podjeździe. Wzięłam Edwarda za rękę – tyle tata był w stanie wytrzymać.