Tymon i Cinna zdawali się również zatapiać w tym słonecznym spokoju. Chora przymknęła oczy, jakby ją ogarniał lekki sen — i milczenia nie przerywało nic prócz westchnień, które od czasu do czasu podnosiły jej pierś.
A tymczasem Cinna zauważył, że cień jego stracił wydłużony kształt i leży mu tuż pod nogami.
Było południe.
Nagle Antea otworzyła oczy i ozwała się jakimś dziwnym głosem:
— Cinno, daj mi rękę.
On zerwał się i wszystka krew ścięła mu się lodem w sercu: oto przychodzi godzina strasznych widzeń.
A jej oczy otwierały się coraz szerzej.
— Czy widzisz — mówiła — jak tam światło zbiera się i związuje w powietrzu, jak drga, błyszczy i zbliża się ku mnie?
— Anteo! nie patrz tam! — krzyknął Cinna.
Lecz, o dziwo! na jej obliczu nie było przerażenia. Rozchyliły się usta, oczy patrzały coraz szerzej — i jakaś niezmierna radość poczęła rozjaśniać jej twarz.
— Słup światła zbliża się ku mnie — mówiła dalej. — Widzę! To On, to Nazarejczyk… Uśmiecha się… O słodki!… o miłościwy!… Ręce przebite wyciąga, jak matka, ku mnie. Cinno! On niesie mi zdrowie, zbawienie i wzywa mnie do siebie.
A Cinna pobladł bardzo i rzekł:
— Gdziekolwiek nas wzywa — pójdźmy za Nim!
W chwilę później, z drugiej strony, na kamiennej ścieżce prowadzącej do miasta, pojawił się Pontius Pilatus. Zanim się zbliżył, widać było z jego twarzy, że niesie jakąś nowinę, którą jako rozsądny człowiek uważa za nowy, dziwaczny wymysł łatwowiernych i ciemnych tłumów. Jakoż z daleka jeszcze począł wołać ocierając pot z czoła:
— Wyobraźcie sobie, co ci znów rozpowiadają: że zmartwychwstał!