GRIFFIN
Ósma trzydzieści jeden w poniedziałek rano. Detektyw policji stanowej Rhode Island sierżant Roan Griffin był już spóźniony na odprawę zaplanowaną na wpół do dziewiątej. Kiepska sprawa. Miał to być jego pierwszy dzień pracy od osiemnastu miesięcy. Powinien się zjawić w robocie na czas. Kurczę, powinien przyjść przed czasem i kwadrans po ósmej znaleźć się w kwaterze ogolony, świeży, w wyprasowanym garniturku. Salutując „Oto jestem, gotowy do służby”. A wtedy…?
– Witaj z powrotem – pozdrowiliby go. (Oby).
– Dzięki – odparłby. (Zapewne).
– Jak się czujesz? – zapytaliby. (Podejrzliwie).
– Dobrze – odrzekłby. (Nazbyt gorliwie).
O, kurwa. „Dobrze” naprawdę głupio brzmi. Za często się tak mówi, za rzadko szczerze. Powiedziałby, że dobrze, a oni zaczęliby mu się przyglądać, próbując czytać między wierszami. „Dobrze” to znaczy „gotowy do kolejnego śledztwa” czy „dobrze” na tyle, żeby ci powierzyć nabitą broń? Ciekawe pytanie.
Zabębnił palcami o kierownicę i spróbował jeszcze raz.
– Witaj z powrotem – powiedzieliby.
– Dobrze jest wrócić – on by odparł.
– Jak ci leci? – zapytaliby.
– Mój lęk nie odbiega od normalnych parametrów.
Nie. Nie ma mowy. Psychoanalityczna paplanina nawet jego przyprawiała o mdłości. Nie, ta odzywka jest wykluczona. Powinien był posłuchać rady ojca i wparować do komendy w koszulce z nadrukiem „Po prostu mi zazdrościcie, bo to ja słyszę głosy”.
Przynajmniej wszyscy mieliby ubaw.
Griffin pracował w policji stanowej od szesnastu lat. Zaczął od morderczego czteromiesięcznego szkolenia w ośrodku szkoleniowym, gdzie uczono go wszystkiego od ostrej jazdy samochodem podczas pościgu aż po walkę wręcz z oczami łzawiącymi od gazu pieprzowego. (Chcecie wiedzieć, co to ból? Gaz pieprzowy w oczach to ból. Chcecie wiedzieć, co to samokontrola? Dobrowolne podstawienie się do opryskania oczu gazem po raz drugi, oto samokontrola). Po szkoleniu Griffin spędził osiem lat w mundurze. Wspomagał stanowy budżet, wypisując odpowiednią liczbę mandatów za przekroczenie prędkości. Pomagał kierowcom zmieniać opony. Zjawiał się na miejscu wypadków, w których zbyt często ginęły dzieci. Potem awansował na detektywa, zaczynając od zbierania informacji w ważnej sprawie federalnej, podczas której zyskał reputację sumiennego i skutecznego. Później pracował nad praniem brudnych pieniędzy, nielegalnym handlem bronią, fałszerstwami dzieł sztuki i zabójstwami. Liczba przestępstw w Rhode Island nie jest duża, ale jak mawiają tutejsi detektywi, liczy się jakość.
Griffin był dobrym detektywem. Bystrym. Wytrwałym. Upartym. Czasami się wściekał. Czasami dowcipkował. Miał to we krwi. Jego dziadek był gliniarzem w Nowym Jorku. Ojciec służył jako szeryf w North Kingstown. Dwaj bracia byli teraz szeryfami stanowymi. Lata temu, gdy podczas górskiej wycieczki w New Hampshire Griffin poznał Cindy, kiedy spojrzał w jej oczy i na widok jej uśmiechu poczuł kłucie w dołku, zanim jeszcze się przedstawił i powiedział „cześć”, wybełkotał: „Jestem policjantem”. Na szczęście Cindy okazała zrozumienie.
Griffin był dobrym detektywem. Kumple lubili z nim pracować. Góra chętnie powierzała mu ważne sprawy. Media z sympatią śledziły jego karierę. Wystąpił w programie Dave’a Lettermana, gdy stan Rhode Island wygrał ogólnokrajowy konkurs na najlepszy mundur. Prowadził operację „Pinto”, podczas której zlikwidowano siatkę złodziei samochodów, co opisano na pierwszej stronie „Providence Journal”. Nawet został wyznaczony do gubernatorskiej komisji do spraw bezpieczeństwa. Prawdopodobnie dlatego, że odkąd wystąpił u Lettermana, staruszki zaczęły się domagać, aby właśnie on zdejmował z drzew ich zagubione kotki. (Gazeta nazwała go Detektywem Błękitne Oczy. O tak, ten napis z pewnością nadawał się na koszulkę).
Dwa i pół roku temu, gdy w Wakefield zaginęło trzecie dziecko, a sposób działania grasującego po okolicy zwyrodnialca stał się jasny, nikt nie miał wątpliwości, że to Griffin poprowadzi śledztwo. Wciąż pamiętał, jak się cieszył po zakończeniu odprawy. Pamiętał adrenalinę we krwi, natężenie mięśni, euforyczne poczucie, że oto zaczyna nową sprawę.
Dwa dni wcześniej Cindy poszła na okresowe badania kontrolne. Sześć miesięcy przed tym, gdy wszystko zmieniło się ze złego w najgorsze. Jedenaście miesięcy przed tym, jak poznał zło w czystej postaci.
Tak dla porządku, przyskrzynił skurczybyka. Tak dla porządku.
Griffin skręcił w lewo na rozwidleniu szosy numer 6, jadąc w kierunku North Scituate. Jeszcze pięć minut jazdy do komendy. Minął gigantyczny rezerwuar po prawej stronie i łagodne pagórki po lewej. Wkrótce zobaczy ludzi uprawiających jogging i cieszących się promieniami wiosennego słońca. Potem pojawią się budynki policji stanowej. Najpierw niski brzydki dom z ciemnobrązową elewacją wzniesiony w latach sześćdziesiątych, w którym mieściły się Śledcze Służby Pomocnicze. Potem wielka szara obora na tyłach – pozostałość dawnej farmy. I w końcu piękny biały pałacyk z krętymi schodami i wykuszowymi oknami z widokiem na zielone wzgórza. Biały Dom, mówili o nim gliniarze. Miejsce dla prawdziwych facetów.
Kurczę, brakowało mu tego. Kurczę.
– Witaj z powrotem, Griffin – powiedzą.
– Dzięki – odrzeknie.
– Jak się czujesz? – zapytają. A on odpowie…
Lewym pasem śmignął niebieski ford taurus z migającą czerwoną lampką na dachu. Za nim popędziły jeszcze dwa nie oznakowane policyjne samochody z wyjącymi syrenami. Co jest, do cholery?
Griffin wjechał na parking w samą porę, by zauważyć detektywów wybiegających z budynku służb pomocniczych. Rozpoznał dwóch facetów z Oddziału Identyfikacji Kryminalnej, Jacka Capelliego i Jacka Needhama, nazywanych Jack i Jack, którzy pakowali się do stalowoszarej furgonetki. Włączyli światła i odjechali z piskiem opon.
Griffin zatrzymał się przed ciemnobrązowym budynkiem. Nie zdążył nawet wyłączyć silnika, a już porucznik Marcey Morelli z wydziału przestępstw kryminalnych waliła pięścią w jego okno.
– Pani porucznik. – Zaczął salutować, lecz Morelli mu przerwała.
– Policja Providence właśnie doniosła o strzałach i dużej eksplozji w pobliżu sądu. Straż pożarna zajmie się wybuchem, my bierzemy strzelaninę.
– Strzały w sądzie? – Brew Griffina podskoczyła do góry. Coś podobnego.
– Śledziłeś sprawę Como? Zdaje się, że komuś znudziło się czekanie na proces. W dodatku dziennikarze są już na miejscu i zdają sprawę z sytuacji przed i po zamachu. Potrafisz powiedzieć: „Nie filmować aż do jedenastej”?
– Ktoś na górze musi pani bardzo nie lubić, pani porucznik.
Coś takiego. Słuchaj, bez względu na to, co się właśnie stało, możemy mieć pewność, że to duża sprawa. Już poprosiłam o dodatkowych ludzi. Poza tym chcę, żeby wszyscy od przestępstw znaleźli się przed sądem. I to natychmiast. Mundurowi zajmą się przeczesywaniem okolicy. Wy musicie zebrać wstępne zeznania świadków. Macie się dowiedzieć, kiedy, dlaczego i jak, a potem przekazać to mundurowym, żeby mogli złapać tego, kto strzelał. I to migiem. – Morelli przerwała, żeby złapać oddech, a potem zmrużyła oczy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, kto siedzi za kierownicą. – Jezu Chryste, Griffin. Myślałam, że zabijałeś czas, chodząc na ryby albo coś takiego.
– No cóż. Bawiłem się trochę sztangą. – Wzruszył skromnie ramionami.
– Aha.
– I trochę biegałem.
– Aha.
– No i trochę boksowałem.
Pani porucznik przewróciła oczami. Griffin spędził ostatnie dwanaście miesięcy półtorarocznego urlopu zdrowotnego, ćwicząc trudną sztukę sublimacji – wykorzystując nieużyteczną energię do pożytecznych celów. Stał się w tym całkiem niezły. Potrafił przebiec piętnaście kilometrów. Boksować szesnaście rund. Podnieść samochód.
Był w dobrej formie, chociaż twarz miał trochę bladą z powodu źle przespanych nocy. Fizycznie jednak stanowił wzór świetnie wysportowanego, gotowego do ścigania zbirów gliniarza.
Pani porucznik wyprostowała się.
– No, dobra – powiedziała. – Szef jest już w drodze. Więc jazda, sierżancie. I pamiętaj, na miejscu jest tylko sto kamer telewizyjnych, które rejestrują każdy nasz krok.
Pobiegła do swojego samochodu. Griffin siedział przez chwilę osłupiały. Mój lęk nie odbiega od normalnych parametrów, pomyślał głupkowato. A niech tam. Powrót to powrót. Włączył syrenę i popędził z powrotem do Providence.