Radim nie wytrzymal. Zakryl twarz dlonmi, zaszlochal i ruszyl prosto przed siebie, pomiedzy dwa konie. Gdy zrównal sie z wysokim vranem, ten z rozmachem wbil mu dzide w brzuch. Stelmach zawyl, upadl, dwukrotnie podkurczyl i rozprostowal nogi. Znieruchomial.
- No i co, Mikula, czy jak ci tam - powiedzial bladooki. - Zostales sam. I po co ci to bylo? Ludzi buntowac, po pomoc gdzies tam posylac? Myslales, ze sie nie dowiemy? Glupi jestes. Sa po wsiach i tacy, co doniosa, byle sie przypodobac.
Strzecha na kuzni trzeszczala, stekala, buchala brudnym zóltawym dymem, wreszcie huknela, ryknela plomieniami, sypnela iskrami, czknela poteznym oddechem zaru.
- Twojego czeladnika dopadlismy, wyspiewal, dokad go posylales. Na tego, co ma przyjsc z Mayeny, tez czekamy - kontynuowal czlowiek w helmie z dziobem. - Tak, Mikula. Wepchnales swój parszywy nos tam, gdzie nie nalezalo go wpychac. Za to spotka cie zaraz powazna nieprzyjemnosc. Tak mysle, ze warto by cie wbic na pal. Znajdzie sie tu w obejsciu jakis przyzwoity pal? Albo jeszcze lepiej: zawiesimy cie za nogi na drzwiach stodoly i obedrzemy ze skóry jak wegorza.
- Dobra, dosyc tego gadania - rzekl wysoki vran ze sloncem na helmie, ciskajac swoja zagiew w otwarte drzwi kuzni. - Zaraz zleci sie tu cala wies. Konczmy z nim raz dwa, zabierajmy konie ze stajni i odjezdzajmy. Skad to sie bierze w was, ludziach, to zamilowanie do katowania, do zadawania meki? W dodatku niepotrzebnej? Dalej, koncz z nim.
Bladooki nie odwrócil glowy w strone vrana. Pochylil sie w siodle, naparl koniem na kowala.
- Wlaz - powiedzial. W jego bladych oczach tlila sie radosc mordercy. - Do srodka. Nie mam czasu, aby oprawic cie jak nalezy. Ale moge cie przynajmniej usmazyc.
Mikula zrobil krok do tylu. Na plecach czul zar plonacej kuzni, huczacej padajacymi ze stropu belkami. Jeszcze jeden krok. Potknal sie o cialo Czopa i o pret, który chlopak przewrócil, padajac.
Pret.
Kowal schylil sie blyskawicznie, ucapil ciezkie zelazo i nie prostujac sie, z dolu, z cala sila, jaka wyzwolila w nim nienawisc, cisnal pret prosto w piers bladookiego. Dlutowato wykute ostrze przebilo kolczuge. Mikula nie czekal, az czlowiek zwali sie z konia. Runal przed siebie, na skos przez podwórze. Za nim wrzask, tetent. Dopadl drewutni, wczepil sie palcami w klonice oparta o sciane, natychmiast, z pólobrotu, na slepo, uderzyl. Cios spadl prosto na pysk siwka w zielonym kropierzu. Kon stanal deba, zwalajac w pyl podwórka vrana ze sloncem na helmie. Mikula uchylil sie, krótka wlócznia huknela w sciane drewutni, zadygotala. Drugi vran, dobywajac miecza, spial konia, uchodzac przed swiszczacym zamachem klonicy. Trzej nastepni szarzowali, wrzeszczac, wywijajac bronia. Mikula steknal, otaczajac sie straszliwym mlyncem ciezkiego draga. Trafil cos, znowu konia, który zarzal i zatanczyl na tylnych nogach. Vran utrzymal sie w siodle.
Nad plotem, od strony lasu, przelecial kon, wyciagniety w skoku, zderzajac sie z siwkiem w zielonym kropierzu. Siwek sploszyl sie, targnal wodzami, przewracajac wysokiego vrana usilujacego go dosiasc. Mikula, nie wierzac wlasnym oczom, spostrzegl, ze nowy jezdziec rozdwaja sie - na pokurcza w kapturze, pochylonego nad konskim karkiem i na jasnowlosego mezczyzne z mieczem, siedzacego z tylu.
Dluga, waska klinga miecza opisala dwa pólkola, dwie blyskawice. Dwóch vranów zmiotlo z siodel, runeli na ziemie w oblokach kurzu. Trzeci, zapedzony az pod drewutnie, odwrócil sie ku dziwnej parze i dostal sztych pod brode, tuz ponad stalowy napiersnik. Ostrze miecza zalsnilo, na moment wyzierajac z karku. Jasnowlosy zesliznal sie z konia i przebiegl przez podwórze, odcinajac wysokiego vrana od jego wierzchowca. Vran dobyl miecza.
Piaty vran krecil sie posrodku podwórza, usilujac opanowac tanczacego konia, boczacego sie na plonaca kuznie. Ze wzniesionym berdyszem rozgladal sie, wahal. Wreszcie wrzasnal, uderzyl konia ostrogami i runal na pokurcza uczepionego konskiej grzywy. Mikula zobaczyl, jak malec odrzuca kaptur i zrywa z czola opaske, zorientowal sie, jak bardzo sie mylil. Dziewczyna wstrzasnela ruda grzywa wlosów i krzyknela niezrozumiale, wyciagajac dlon w strone szarzujacego vrana. Z jej palców trysnela cienka struzka swiatla jasnego jak rtec. Vran wyfrunal z siodla, zatoczyl w powietrzu luk i zwalil sie na piasek. Jego ubranie dymilo. Kon, bijac w ziemie wszystkimi czterema kopytami, rzal, trzasl lbem.
Wysoki vran ze sloncem na helmie cofal sie powoli przed jasnowlosym ku plonacej kuzni, zgarbiony, obie rece - w prawej miecz - wyciagajac przed siebie. Jasnowlosy przyskoczyl, scieli sie raz, drugi. Miecz vrana polecial w bok, a on sam, glowa do przodu, zawisl na przeszywajacym go ostrzu. Jasnowlosy cofnal sie, szarpnal, wyrwal klinge miecza. Vran upadl na kolana, przechylil sie, zaryl twarza w ziemie.
Jezdziec wysadzony z siodla blyskawica rudowlosej uniósl sie na czworaki, macal dookola w poszukiwaniu broni. Mikula otrzasnal sie z zaskoczenia, zrobil dwa kroki, wzniósl klonice i spuscil ja na kark powalonego. Chrupnela kosc.
- Niepotrzebnie - uslyszal tuz obok siebie.
Dziewczyna w meskim stroju byla piegowata i zielonooka. Na jej czole blyszczal dziwny klejnot.
- Niepotrzebnie - powtórzyla.
- Pani wielmozna - zajaknal sie kowal, trzymajac swój drag jak gwardzista halabarde. - Kuznia... Spalili. Chlopaka zabili, zasiekli. I Radima. Zasiekli, zbóje. Pani...
Jasnowlosy obrócil noga cialo wysokiego vrana, przyjrzal mu sie, po czym podszedl, chowajac miecz.
- No, Visenna - powiedzial. - Teraz to juz wmieszalem sie na dobre. Jedno, co mnie niepokoi, to czy aby porabalem tych, co trzeba.
- Tys jest kowal Mikula? - spytala Visenna, zadzierajac glowe.
- Ja. A wyscie z Druidzkiego Kregu, wielmozni? Z Mayeny?
Visenna nie odpowiedziala. Patrzyla na skraj lasu, na zblizajaca sie biegiem gromade ludzi.
- To swoi - rzekl kowal. - Z Klucza.
- Dostalim trzech! - grzmial czarnobrody przywódca grupy z Poroga, potrzasajac kosa osadzona na sztorc. - Trzech, Mikula! Za dziewkami na pola przygnali i tam my ich... Jeden ledwo zdolal ujsc, konia dopadl, psi syn!
Jego ludzie, stloczeni na polanie wewnatrz kregu ognisk znaczacych czern nocnego nieba punkcikami lecacych iskier, wrzeszczeli, pohukiwali, wymachiwali orezem. Mikula wzniósl rece, uciszal, chcac posluchac dalszych relacji.
- Do nas wczoraj z wieczora przyskakalo czterech - rzekl stary, chudy jak tyka soltys z Kaczana. - Po mnie. Musial ktos doniesc, zem sie z wami zgadywal, kowalu. Zdazylem na stryszek w stodole, drabine wciaglem, widly w garsc, chodzcie, wolam, psie krwie, no, który, wolam. Wzieli sie stodólke palic, juz by po mnie bylo, ale ludziska nie strzymali, poszli na nich kupa. Tamci w konie, przebili sie. Naszych paru padlo, ale jednego z siodla zmietlim.
- Zyw? - spytal Mikula. - Slalem wam, zeby którego zywym wziac.
- Eeee - zachnal sie tykowaty. - Nie zdazylim. Baby wziely wrzatku, podlecialy pierwsze...
- Zawszem mówil, ze w Kaczanie gorace baby - mruknal kowal, drapiac sie w kark. - A tego, co donosil?
- Znalezlim - krótko rzekl chudzielec, nie wdajac sie w szczególy.
- Dobrze. A teraz sluchajcie, gromada. Gdzie tamci siedza, wiemy juz. Na podgórzu, obok owczarskich szalasów, sa jamy w skale. Tamój zbóje zapadly i tam ich dostaniemy. Siana, chrustu wezmiem na wozy, wykurzymy ich jak borsuków. Droge zasiekiem zawalim, nie ujda. Takem z tym oto rycerzem, co sie zwie Korin, uradzil. A i mnie, jako wiecie, wojaczka nie pierwszyzna. Z wojewoda Grozimem na vranów chadzalem czasu wojny, zanim w Kluczu osiadlem.
Z cizby znów sie rozlegly bojowe okrzyki, ale szybko scichly przyduszone slowami, zrazu wypowiadanymi cicho, niepewnie. Potem coraz glosniej. Wreszcie zapadla cisza.
Visenna wysunela sie zza pleców Mikuli, stanela u boku kowala. Nie siegala mu nawet do ramienia. Tlum zaszemral. Mikula znowu uniósl obie dlonie.