- Nie spóznie sie.
Geralt oparl sie o kontuar. Bawiac sie medalionem z paszcza wilka zawieszonym na szyi, patrzyl w niebiesko-zielone oczy dziewczyny.
- Slyszalam o tobie - powiedziala. - Jestes Geralt z Rivii, bialowlosy wiedzmin. Stregobor to twój przyjaciel?
- Nie.
- To upraszcza sprawe.
- Nie zanadto. Nie mam zamiaru spokojnie sie przygladac.
Oczy Renfri zwezily sie.
- Stregobor jutro umrze - rzekla cicho, odgarniajac z czola nierówno obciete wlosy. - Byloby mniejszym zlem, gdyby umarl tylko on.
- Jesli, a wlasciwie zanim Stregobor umrze, umrze jeszcze kilka osób. Nie widze innej mozliwosci.
- Kilka, wiedzminie, to skromnie powiedziane.
- Zeby mnie nastraszyc, trzeba czegos wiecej niz slowa, Dzierzbo.
- Nie nazywaj mnie Dzierzba. Nie lubie tego. Rzecz w tym, ze ja widze inne mozliwosci. Warto by to obgadac, ale cóz, Libusze czeka. Ladna chociaz ta Libusze?
- To wszystko, co mialas mi do powiedzenia?
- Nie. Ale teraz juz idz. Libusze czeka.
Ktos byl w jego izdebce na stryszku. Geralt wiedzial o tym, zanim jeszcze zblizyl sie do drzwi, poznal to po ledwie wyczuwalnej wibracji medalionu. Zdmuchnal kaganek, którym przyswiecal sobie na schodach. Wyjal sztylet z cholewy, wetknal go z tylu za pas. Nacisnal klamke. W izbie bylo ciemno. Nie dla wiedzmina.
Przekroczyl próg rozmyslnie wolno, ospale, powoli zamknal za soba drzwi. W nastepnej sekundzie skoczyl z poteznego odbicia dlugim szczupakiem, zwalil sie na czlowieka siedzacego na jego lózku, przygniótl go do poscieli, lewe przedramie wrazil mu pod brode, siegnal po sztylet. Nie wydobyl go. Cos bylo nie tak.
- Poczatek calkiem niezly - odezwala sie stlumionym glosem, lezac pod nim bez ruchu. - Liczylam sie z tym, ale nie sadzilam, ze tak predko bedziemy oboje w lózku. Zabierz reke z mojego gardla, jesli laska.
- To ty.
- To ja. Sluchaj, sa dwie mozliwosci. Pierwsza: zejdziesz ze mnie i porozmawiamy. Druga: zostaniemy w tej pozycji, ale chcialabym zdjac przynajmniej buty.
Wiedzmin wybral pierwsza mozliwosc. Dziewczyna westchnela, wstala, poprawila wlosy i spódnice.
- Zapal swiece - powiedziala. - Ja nie widze po ciemku jak ty, a lubie widziec swojego rozmówce.
Podeszla do stolu, wysoka, szczupla, zwinna, usiadla, wyciagajac przed siebie nogi w wysokich butach. Nie miala zadnej widocznej broni.
- Masz tu cos do picia?
- Nie.
- W takim razie dobrze, ze przynioslam - zasmiala sie, stawiajac na stole podrózny buklaczek i dwa skórzane kubki.
- Jest prawie pólnoc - rzekl Geralt zimno. - Moze przejdziemy do rzeczy?
- Zaraz. Masz, pij. Twoje zdrowie, Geralt.
- Nawzajem, Dzierzbo.
- Nazywam sie Renfri, psiakrew - poderwala glowe. - Pozwalam ci pomijac ksiazecy tytul, ale przestan nazywac mnie Dzierzba!
- Ciszej, obudzisz caly dom. Czy dowiem sie nareszcie, w jakim celu wkradlas sie tu przez okno?
- Jakis ty niedomyslny, wiedzminie. Chce ocalic Blaviken przed rzezia. Zeby to z toba omówic, lazilam po dachach jak kocica w marcu. Docen to.
- Doceniam - powiedzial Geralt. - Tyle ze nie wiem, co moze dac taka rozmowa. Sytuacja jest jasna. Stregobor siedzi w czarodziejskiej wiezy, zeby go dostac, musialabys go tam oblegac. Jezeli to zrobisz, nie pomoze ci twój list zelazny. Audoen nie bedzie cie chronil, jesli otwarcie zlamiesz prawo. Wójt, straz, cale Blaviken wystapi przeciwko tobie.
- Cale Blaviken, jesli wystapi przeciwko mnie, to bedzie strasznie zalowac - Renfri usmiechnela sie, ukazujac drapiezne biale zeby. - Przyjrzales sie moim chlopcom? Zareczam ci, znaja sie na swoim rzemiosle. Czy wyobrazasz sobie, co sie stanie, jesli dojdzie do walki miedzy nimi a tymi ciolkami ze strazy, którzy co krok potykaja sie o wlasne halabardy?
- A czy ty, Renfri, wyobrazasz sobie, ze ja bede stal i przygladal sie spokojnie takiej walce? Jak widzisz, mieszkam u wójta. W potrzebie wypadnie mi stanac u jego boku.
- I nie watpie - Renfri spowazniala - ze staniesz. Tyle ze pewnie sam, bo reszta pochowa sie po piwnicach. Nie ma na swiecie wojownika, który dalby rade siódemce z mieczami. Tego zaden czlowiek nie dokona. Ale, bialowlosy, przestanmy straszyc sie nawzajem. Mówilam: rzezi i rozlewowi krwi mozna zapobiec. Konkretnie, sa dwie osoby, które moga temu zapobiec.
- Zamieniam sie w sluch.
- Jedna - powiedziala Renfri - to sam Stregobor. Dobrowolnie wyjdzie ze swojej wiezy, ja zabiore go gdzies na pustkowie, a Blaviken znów pograzy sie w blogiej apatii i rychlo zapomni o calej sprawie.
- Stregobor moze i sprawia wrazenie pomylonego, ale nie do tego stopnia.
- Kto wie, wiedzminie, kto wie. Istnieja argumenty, których nie mozna odeprzec, istnieja propozycje nie do odrzucenia. Do takich nalezy, na przyklad, tridamskie ultimatum. Postawie czarownikowi tridamskie ultimatum.
- Na czym takie ultimatum polega?
- Moja slodka tajemnica.
- Niech ci bedzie. Watpie jednak w jego skutecznosc. Stregoborowi, kiedy mówi o tobie, dzwonia zeby. Ultimatum, które skloniloby go do dobrowolnego oddania sie w twoje sliczne raczki, musialoby byc naprawde nieliche. Przejdzmy wiec raczej do drugiej osoby mogacej zapobiec rzezi w Blaviken. Spróbuje zgadnac, kto to taki.
- Ciekawam twej przenikliwosci, bialowlosy.
- To ty, Renfri. Ty sama. Wykazesz iscie ksiazeca, co ja mówie, królewska wielkodusznosc i poniechasz zemsty. Zgadlem?
Renfri odrzucila glowe w tyl i zasmiala sie gromko, w pore zakrywajac usta dlonia. Potem spowazniala, utkwila w wiedzminie blyszczace oczy.
- Geralt - powiedziala - ja bylam ksiezniczka, ale w Creyden. Mialam wszystko, o czym tylko zamarzylam, nawet prosic nie potrzebowalam. Sluzbe na kazde zawolanie, sukienki, buciki. Majtki z batystu. Klejnoty i blyskotki, bulanego kucyka, zlote rybki w basenie. Lalki i dom dla nich, wiekszy od tej twojej izby tutaj. I tak bylo az do dnia, w którym twój Stregobor i ta kurwa Aridea rozkazali lowczemu zabrac mnie do lasu, zarznac i przyniesc sobie serce i watrobe. Pieknie, nieprawdaz?
- Nie, raczej obrzydliwie. Cieszy mnie, ze wówczas poradzilas sobie z lowczym, Renfri.
- Gówno tam, poradzilam. Zlitowal sie i puscil mnie. Ale przedtem zgwalcil, sukinsyn, obrabowal z kolczyków i zlotego diademiku.
Geralt spojrzal jej prosto w oczy, bawiac sie medalionem. Nie spuscila wzroku.
- I to byl koniec ksiezniczki - ciagnela. - Sukienka podarla sie, batyst bezpowrotnie utracil biel. A potem byl brud, glód, smród, kije i kopniaki. Oddawanie sie byle lajzie za miske zupy lub dach nad glowa. Czy wiesz, jakie ja mialam wlosy? Jak jedwab, a siegaly mi dobry lokiec ponizej tylka. Kiedy zlapalam wszy, obcieto mi je nozycami do strzyzenia owiec, przy samej skórze. Nigdy juz nie odrosly mi porzadnie.
Zamilkla na chwile, odgarnela z czola nierówne kosmyki.
- Kradlam, by nie zdechnac z glodu - podjela. - Zabijalam, by mnie nie zabito. Siedzialam w lochach smierdzacych uryna, nie wiedzac, czy mnie nazajutrz powiesza, czy tylko wychloszcza i wypedza. A przez caly ten czas moja macocha i twój czarownik deptali mi po pietach, nasylali morderców, próbowali otruc. Rzucali uroki. Okazac wielkodusznosc? Wybaczyc mu po królewsku? Ja mu po królewsku urwe glowe, a moze przedtem obie nogi, to sie zobaczy.
- Aridea i Stregobor próbowali cie otruc?
- Owszem. Jablkiem zaprawionym wyciagiem z pokrzyku. Uratowal mnie pewien gnom. Dal mi emetyk, po którym myslalam, ze wywróce sie na nice jak ponczocha. Ale przezylam.
- To byl jeden z siedmiu gnomów?
Renfri, która wlasnie nalewala, zamarla z buklaczkiem nad kubkiem.
- Oho - rzekla. - Sporo o mnie wiesz. A co? Masz cos przeciw gnomom? Albo innym humanoidom? Jezeli chodzi o scislosc, byli dla mnie lepsi od wiekszosci ludzi. Ale to cie nie powinno obchodzic. Mówilam, Stregobor i Aridea szczuli mnie jak dzikie zwierze, dopóki mogli. Pózniej przestali móc, ja sama stalam sie mysliwym. Aridea wyciagnela kopyta we wlasnym lózku, miala szczescie, ze jej wczesniej nie dopadlam, mialam dla niej ulozony specjalny program. A teraz mam dla czarownika. Geralt, wedlug ciebie, zasluzyl na smierc? Powiedz.