– On się nazywał Sprzęgieł – powiedział Grzegorz w zadumie.
Podrzuciło mnie.
– Co…?!
– A co…? Znasz to nazwisko?
– Nie wiem! Tak! Ależ tak! Ja to nazwisko przeczytałam! Myślałam, że chodzi o sprzęgło!
– Gdzie przeczytałaś?
Przez chwilę milczałam posępnie, zbierając wspomnienia.
– W notatkach tego mojego półgłówka. Śmietnik miał, a nie notatki, luźne kartki rozsypały mu się po stole, już nie będę podkreślać, że podobno przeze mnie, może dmuchnęłam, a może tworzyłam atmosferę nerwowości, pomogłam to zgarniać i nazwisko wpadło mi w oko. Wiesz, że mam pamięć wzrokową, samotnie było napisane, coś tam wyżej, coś tam niżej, a w środku tylko Sprzęg, z tym że odczytałam go właśnie jako sprzęgło. Wypisz wymaluj jak z kotłami.
– Zdawało mi się, że dysponuję pewną bystrością umysłu, ale to chyba złudzenie – zauważył Grzegorz melancholijnie. – Możesz to ostatnie zdanie jakoś rozbudować?
– Z Karoliną jechałam – wyjaśniłam niecierpliwe. – Z moją wnuczką. Napis był przy drodze, KOTŁYCO, Karolina odczytała to jako Ołtyco i obie, nic nie mówiąc, zastanawiałyśmy się, co to może być za miejscowość o takiej dziwnej nazwie. To były kotły CO. Nie zwracaj uwagi na moje skojarzenia. Sprzęgieł mi wyszedł podobnie i od ciebie się dowiaduję, że to jest nazwisko.
– To jednak coś w tym może być – powiedział Grzegorz, czyniąc gest brodą w kierunku listu, który wciąż leżał na stolika – A może, może.
– Nie musi to być akurat Sprzęgieł. Ale jeśli ten twój eks miał go w ewidencji…
Innych też, na ciebie padają podejrzenia, że za dużo wiesz… Już nie miałaś kogo sobie podrywać?
– Nie miałam! Robił dobre wrażenie! Rozeszłam się!
– Dobre i tyle…
Znienacka rozwścieczyła mnie myśl, że nie zawierałabym takiego głupiego związku, gdyby nie dopadł tej swojej drugiej żony. Potrzebna mu była jak dziura w moście! A, prawda, ona jest ciężko chora, no dobrze, nie będę się czepiać. Poza tym, ostatecznie, nie musiało mi się zachciewać asa kontrwywiadu, teraz bym mu chętnie wydrapała oczy.
Może nieudolnie, odwykłam od pracy fizycznej.
– Będę musiał wracać – powiedział Grzegorz z westchnieniem. – Sama rozumiesz, że mogę sobie pozwalać tylko na śniadanko. W dodatku o pierwszej jestem umówiony z klientem. Spotkamy się dopiero w poniedziałek, sobotę i niedzielę muszę spędzać w domu. Słuchaj, a może byś tak wyszła wcześniej? Umówmy się w tym bistro na rogu, tam trochę niżej. Niech ten Murzyn zdąży posprzątać…
Uparłam się, że metrem jeździć nie będę. Paryż od spodu znałam doskonale, postanowiłam teraz poznawać go lepiej z wierzchu i jeździć wyłącznie autobusami. Nie było to trudne, szczególnie że po raz pierwszy wreszcie nie śpieszyło mi się i w kwestii kierunku mogłam popełniać dowolne pomyłki.
W zasadzie zaplanowałam sobie dwie sprawy. Skoczyć do Wersalu i obejść na piechotę obie wyspy, Cité i świętego Ludwika. Na wyspach chciałam sprawdzić, czy odgadnę miejsce spalenia na stosie templariuszy, których załatwił Filip Piękny w XIV wieku.
Parę lat od tamtych czasów minęło i zmieniło się dużo, kozy na cypelku już się nie pasły, ale żywiłam nadzieję, że coś tam uda mi się wydedukować. Nie miałam do templariuszy żadnego krwiożerczego stosunku, nie upajała mnie myśl o śmierci w płomieniach, po prostu lubiłam wyobrażać sobie i lokować w plenerze wydarzenia historyczne.
Własne zamiary pomieszałam dokładnie. Znienacka wysiadłam z autobusu przy Saint Lazare, ponieważ dostrzegłam, że znajome Prix Unique jest otwarte i potem już miałam prostą drogę do wielkich magazynów. Ugrzęzłam w nich. Kiedy wreszcie wyszłam, nie nadawałam się ani do Wersalu, ani do wysp, za dużo trzymałam w rękach, mogłam tylko wrócić do hotelu i pozbyć się obciążenia.
Potem zrobiło się za późno na turystykę i poprzestałam na oglądaniu Paryża z okien autobusu. Tak naprawdę ciągnęły mnie sklepy, ponieważ szukałam halki, zwyczajnej halki, jaką się nosi pod kiecką. Rozmaite nowe mody zniweczyły tę sztukę garderoby prawie doszczętnie, sprzedawano albo krótkie koszulki do bioder, doskonałe przy spodniach, albo ręcznie haftowane szaty do kostek, z prawdziwego jedwabiu, ceną zrównane z diamentową kolią, albo grube, ciepłe, z trykotu i jakby flaneli, albo zgoła nic. A mnie potrzebna była zwyczajna, tradycyjna halka na cienkich ramiączkach. Nie jedna nawet, kilka.
Sklep ze zwyczajami halkami dostrzegłam nagle przez to autobusowe okno o dwa przystanki od placu Bastylii. Nie rzuciłam się do wyjścia, postarałam się tylko zapamiętać adres. Pełno było desusów na wystawie, rozmaitych. W poniedziałek, albo lepiej we wtorek, przyjadę tu specjalnie…
Na obfitującą w upragnione halki ekspozycję gapiłam się długą chwilę, bo autobus prawie się zatrzymał, coś go tam z przodu zakorkowało. Widok wystawy zasłoniła mi rozgrywająca się przed sklepem malutka scenka, której przyjrzałam się z zainteresowaniem, bo coś mi przypominała, zupełnie jakbym oglądała ją drugi raz.
Dwie baby podeszły z dwóch różnych stron, popatrzyły na wystawę, potem spojrzały na siebie i jakby je grom strzelił. Gwałtownie i równocześnie, razem, równiutko, jak na komendę, odwróciły się i ruszyły w przeciwnych kierunkach, przy czym każda wracała tam, skąd przyszła. Nad przyczyną nie musiałam się zastanawiać, odgadłam ją od razu i rozśmieszyła mnie, miały identyczne kapelusze. Niefart śmiertelny, w Paryżu nadziać się na dublet…!
Zarazem moja pamięć wzrokowa drgnęła i podetknęła obrazeczek z przeszłości.
Czekałam na Grzegorza w kawiarni. Umówieni byliśmy w pewnym stopniu służbowo, ale z nadzieją na wydłubanie dla siebie odrobiny czasu prywatnego. Przyszłam wcześniej, bo tak mi wypadło, usiadłam przy stoliku akurat naprzeciwko lustra i przed tym lustrem ujrzałam dwóch facetów. Też podeszli z dwóch różnych stron, zatrzymali się na moment i nagle dostrzegli siebie nawzajem. Obaj byli kudłaci, brodaci i wąsaci, obrośnięci na wszystkie strony, chociaż w tamtych czasach wąsy i brody jeszcze nie zaczęły zbytnio wchodzić w modę. Awangardowi młodzieńcy, można powiedzieć, bardziej przypominali kudłate małpy niż ludzi, a cały zarost mieli identyczny kształtem, długością i kolorem. Zapewne każdy z nich uważał siebie za ekstrawyjątek i cieszył się niezwykłością urody, bo na widocznych częściach twarzy mieli jednakowy wyraz zaskoczenia i oburzenia. Jednakowo zmarszczyli brwi, odwrócili się błyskawicznie i szybko rozeszli w dwie przeciwne strony. Całkiem tak samo jak te baby przed sklepem.
Grzegorz właśnie nadszedł, rozweselona scenką, powiedziałam mu o niej natychmiast. Obejrzał się, bo jeden z owych szympansów siedział za jego plecami.
– A, to chyba niejaki Renuś – powiedział z uciechą. – Znam go bardzo luźno i rozpoznaję po kłakach. Podobno też się wybiera w świat, ale wątpię, czy go puszczą, bo już samą gębą protestuje przeciwko ustrojowi…
Nie mając zielonego pojęcia, że dwie baby przed sklepem z halkami dały mi w prezencie klucz do tajemnicy, pojechałam tym autobusem dalej, przejechałam właściwy przystanek i bardzo okrężną drogą, na piechotę, wróciłam do hotelu. Wbrew zamiarom odwaliłam trasę, która chwilowo zniechęciła mnie do dalszych spacerów.
W niedzielę w pierwszym odruchu chciałam wziąć samochód i jechać do tego Wersalu, ale wspomnienie straszliwej zawartości bagażnika wybiło mi z głowy ten pomysł. Poprzestałam na wyspach, obeszłam je porządnie, śladu po templariuszach nie znalazłam, za to odpadły mi nogi. Z zawiścią patrzyłam na wszystkich kierowców, spokojnie jadących samochodami, z pewnością żaden nie wiózł trupa…
Siedząc później na prawym brzegu Sekwany i popijając smętnie białe wino, uparcie przyglądałam się oczyma duszy owej scenie w warszawskiej kawiarni. Niejaki Renuś…
Coś mi się majaczyło na jego temat, nie znałam człowieka, ale chyba też o nim słyszałam. Wyjechał na kontrakt…? Prysnął przy okazji jakiejś wycieczki…? Poszedł siedzieć…?