Zaraz, a dlaczego ona właściwie leżała w tym miejscu? W ciągu kilkunastu sekund zdążyła przepełznąć taki kawał? Tam gruchnęło potężnie, załóżmy, że szczęśliwie nie miała pasa, wyrzuciło ją w momencie uderzenia, bardzo pięknie, ale co potem?

Poleciała wielkim łukiem, gdzie, do tyłu? Do przodu albo w bok, to owszem, samochody wykonały zderzenie czołowe, zastopowały się wzajemnie w sekundę, gdyby jechała w szoferce ciężarówki mogła tam polecieć, ale przecież nie na tę stronę! Na przeciwną!

Nie ma tak, żeby cokolwiek, wyrzucone siłą uderzenia, leciało drogą okrężną, zataczając łuk odwrotny do kierunku impetu!

Skąd ta facetka wzięła się w tym miejscu…?

Postanowiłam natychmiast po powrocie specjalnie udać się do Łodzi i poprosić gliny o wyjaśnienie zagadki. Intrygowała mnie. Jakieś prawa fizyki w końcu istnieją, nie może ich nagle zmienić kraksa samochodowa!

Łódź, jako taka, wybiła mi wreszcie ten wypadek z głowy. Przedarłam się przez nią w pocie czoła. Udało mi się nie pojechać ani do Kalisza, ani do Katowic i wreszcie odetchnęłam lżej na autostradzie za Wrocławiem. Zjazdu na Zgorzelec nie przeoczyłam i dotarłam do Bolesławca przed zachodem słońca.

Deszcz popadywał z przerwami, w Bolesławcu akurat zrobił antrakt, ale z uwagą sprawdziłam, czy pompy na stacji benzynowej znajdują się pod dachem. Rychło w czas.

Tam, przy katastrofie, kotłując się z ofiarą i materacem, zapomniałam o deszczu, nie była to ulewa, raczej mżawka, która się właśnie kończyła, zmokłam zaledwie trochę, moje potrzeby jednakże szlag trafił i diabli wzięli. Zależało mi na uczesaniu, postarałam się o nie specjalnie tuż przed wyjazdem, parę dni powinno było wytrzymać, tyle że na sucho. Wszelka wilgoć niweczyła je radykalnie. A jechałam wszak, do licha, na spotkanie z mężczyzną życia…

W hotelu, głęboko zatroskana, obejrzałam się w lustrze i postanowiłam zakręcić włosy. Z postanowienia nic nie wyszło, bo kosmetyczkę z zakrętkami zapakowałam do dużej torby, która została w bagażniku. Ciężka była jak piorun, nie zamierzałam nosić jej na każdym postoju, wszystkie potrzebne rzeczy miałam w małej, lekkiej, podręcznej, wiedziałam, co mi będzie służyło w czasie podróży i nie obarczałam się zbędnym balastem Zaliczały się do niego także i te cholerne zakrętki, nie przewidywałam w trakcie jazdy zabiegów fryzjerskich. Rozkopywać teraz ten tobół…? Jeszcze czego. Zniecierpliwiłam się, a tam, kicham na siebie, załatwię sprawę po dotarciu do celu, w Stuttgarcie nie muszę być piękna.

Normalną książkę do czytania miałam przy sobie, w torebce. Pomyślałam, że właściwie powinnam przeczytać wyjęte ze skrzynki listy. Nie zabrałam ich, zostały w kieszeni na drzwiczkach w samochodzie. Nie chciało mi się po nie schodzić, zawahałam się, bo mogło tam być coś, na co należało odpowiedzieć natychmiast, a stąd, z Bolesławca, łatwo mogłam zadzwonić… W końcu machnęłam ręką, zadzwonić można zewsząd, nic im się nie stanie, jak poczekają na przykład do jutra…

* * *

Jedyną satysfakcję na granicy sprawiła mi myśl o włosach. Co za szczęście, że się nie wygłupiałam z zakręcaniem!

Godzinę i kwadrans podjeżdżałam po parę metrów w ogonie przez pół Zgorzelca.

Skąd taki tłok w początkach maja…? Czytałam książkę. Od służb granicznych dzieliło mnie ledwo parę samochodów, kiedy przypomniałam sobie o listach. Była okazja, żeby je przeczytać, zmarnowana, no, może jeszcze nie w pełni. Odłożyłam książkę, sięgnęłam po korespondencję.

Zawiadomienia bankowe załatwiłam szybko, zaproszenie do Australii na kongres IBC obejrzałam z niechęcią, nie pchało mnie tam, na Pacyfiku zdarzają się tajfuny, przyjemność bardzo średnia. Propozycja beznadziejnie złej umowy z jakiegoś nowego wydawnictwa, listy prywatne… Otworzyłam pierwszy z brzegu, nie sprawdzając nawet, czy ma nadawcę.

„Proszę pani – pisała jakaś osoba. – Ja uważam, że pani powinna to wiedzieć i ja to pani napiszę. Chociaż bardzo się boję. Ja się nazywam Wystrasz Helena”…

W tym momencie nadeszła moja kolej wepchnęłam napoczęty list byle gdzie, zdawało mi się, że do kieszeni na drzwiczkach, i podałam paszport. Naszemu. Przywalił pieczątkę, pogonił mnie dalej, podszedł celnik niemiecki, nie wiedziałam, czego będzie chciał, więc wszystkie dokumenty trzymałam w rękach.

– Zelona karta – powiedział stanowczo.

Zielona karta, proszę bardzo, miałam zieloną kartę, o tej zielonej karcie było mnóstwo gadania, ubezpieczenie, przed granicą na każdym słupie wisiało przypomnienie, „Czy masz zieloną kartę?”, „Zieloną kartę wykupisz… ” i tak dalej. Dałam mu. Obejrzał i pokręcił głową.

– Nedobre – powiadomił mnie. – Nicht gut.

Zdumiałam się i oburzyłam. A cóż to ma znaczyć, do tej pory była dobra, a teraz nagle nie? Niby dlaczego?

Celnik pukał palcem w którąś rubrykę.

– Vier – rzekł cierpliwie i pouczająco. – Jahr. Tera fünf. Pęc.

Pękania na myśli nie miał, tego byłam pewna. Przyjrzałam się rubryce. Istotnie, widniał na niej rok ubiegły. No dobrze, ale przecież płaciłam w sierpniu, a teraz zaczynał się dopiero maj, żywiłam święte przekonanie, że płacę za cały rok, a otóż nic podobnego, ubezpieczenie ważne było tylko do końca grudnia. W styczniu należało zapłacić na nowo. No dobrze, niech mu będzie, zapłacę, zaraz, Jezus Mario, ile to kosztuje?! Może mi nie starczy pieniędzy?!

Pokazał mi palcem, gdzie sobie mogę zaparkować już po niemieckiej stronie.

Zostawiłam samochód i biegiem wróciłam na stronę polską. Plakaty na temat zielonej karty straszyły wszędzie, przeczytałam je wreszcie z uwagą, chciałam Wartę, obleciałam dookoła jakiś budynek, znalazłam najbliższą placówkę. Nic z tego, tutaj ubezpieczali wyłącznie ciężarówki. Gdzie osobowe…?!!! A trochę dalej, na lewo. Dalej na lewo działało tylko PZU. Zrezygnowałam z Warty, PZU też dobre, ubezpieczę się na miesiąc, suma ogromem nie przeraża. Panie za ladą zaczęły mnie opisywać, poprosiły o kartę rejestracyjną. Cholera. Kartę rejestracyjną zostawiłam w samochodzie razem z paszportem i resztą dokumentów. Poleciałam do Niemiec, wróciłam do Polski, pies z kulawą nogą nie zainteresował się moimi galopami tam i z powrotem, dostałam piekielną zieloną kartę, zaczęłam szukać tego celnika, który się przyczepił, żeby mu ją pokazać, nie było go nigdzie, nikogo w ogóle nie obchodziłam. Zastosowałam metodę wypróbowaną. Jeśli się robi coś zakazanego, natychmiast przyleci jakiś stróż prawa, który człowieka złapie, w porządku, może być i tak. Wsiadłam i powoli ruszyłam.

Znów zaczęło padać i padało cały czas, taki średni deszczyk. Na głowie, zamiast uczesania, miałam już zmierzwioną i mokrą kupę siana. Zieloną kartę załatwiałam kretyńsko i niemrawo, bo cały czas gdzieś pod czaszką tkwiło mi ostre zainteresowanie zupełnie czym innym. Niby zajmowało mały kawałek miejsca, ale jakby kłuło. Razem z zainteresowaniem, sianem, zieloną kartą i wielkim zadowoleniem, że zrezygnowałam wczoraj z zabiegów fryzjerskich, odjechałam bez najmniejszych przeszkód, silnie zajęta kłuciem.

Co ta kobieta, na litość boską, do mnie napisała? Boi się i nazywa się Wystrasz.

Nazywa się Wystrasz dlatego, że się boi, czy też odwrotnie, nazwisko powoduje uczucie?

Może wygłupia się w ogóle…?

Boi się i Wystrasz… W dodatku Helena. Z czymś ta Helena próbowała mi się kojarzyć.

Wjechałam w roboty drogowe.

Była to duża rzecz i wypchnęła mi z głowy wszystko inne. Z lewej, o dwadzieścia centymetrów, pomarańczowy grzebień na asfalcie i barierka, z prawej o tyleż TIR-y, autobusy i ciężarówki. Slalom. Na szybach błoto bez przerwy, a szybkość różnie, od czterdziestu do stu dwudziestu, zależy jak leci ten z przodu. Grzebień wywija meandry, wszystko zwalnia, wlecze się na trójce, może i wypoczynkowo, ale czas płynie, a ja mam zdążyć przed wieczorem do Stuttgartu…

Głównym moim zajęciem było przypominanie sobie, gdzie, do wszystkich diabłów, przebiegała granica byłego NRD? Dokładnie w chwili ich zjednoczenia sama zgadłam i, jak idiotka, wymówiłam w złą godzinę, że będą mieli duży ubaw z przerabianiem dróg.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: