„… Jest jedna taka i ona panią nienawidzi. Ja wiem, dlaczego ona panią nienawidzi.
Bo ona myśli, że pani wszystko wie. Oni w ogóle myślą, że pani mu to ukradła już dawno, temu swojemu. Albo muszą to zabrać, albo panią zabiją, bo myślą, że tylko pani wie, a tymczasem nie wiedzą, że ja też wiem. I sama pani nie wie, co pani ma, a jak się pani połapie, to dopiero będzie. I o zbrodni wiem ja tu pani podaję, gdzie będę, bo adresu i telefonu to ja się boję. W każdy piątek o szóstej godzinie będę w kościele w Grójcu, w pierwszej ławce od chrzcielnicy, na samym końcu w prawo, i ta osoba, co tam siedzi, to będę ja. Księdzu się wyspowiadałam. A pani wszystko powiem, bo to straszne swołocze. Z poważaniem. Wystrasz Helena. PS. A ten list to niech pani spali”.
Peugeot mógł dotrzeć nawet do Madrytu, albo i do Lizbony, porzucając nadzieję na moje towarzystwo. Zbaraniałam gruntownie i zdolność czynienia jakichś gestów utraciłam całkowicie.
W wielkim skupieniu przeczytałam list drugi raz, potem trzeci. Niewiele mi to dało, nadal nic z tego nie mogłam zrozumieć. O co tej babie chodziło? Czy to w ogóle do mnie…?
Odwróciłam jednostronnie zapisaną kartkę i pozbyłam się wątpliwości. Z tyłu widniało jak byk: „Do pani J. Chmielewskiej”.
A jednak należało przeczytać korespondencję od razu! Piątek wypada, zdaje się, pojutrze…? Co jest dzisiaj, wtorek czy środa…? Wszystko jedno, mogłam opóźnić wyjazd o parę dni, udać się do Grójca, pójść do kościoła, znaleźć facetkę i spytać, w czym dzieło. Teraz jestem we Francji i zawracać nie będę, zostawiłam za sobą deszcz i roboty drogowe… Zresztą, piątków przed nami zatrzęsienie, nie wyjechałam na rok, wyjaśnię sprawę po powrocie, a listu nie będę palić, tylko przeciwnie, schowam starannie, bo przestałabym wierzyć w jego treść.
Wstąpiło we mnie coś, co skłonna byłam uważać za głęboki rozsądek. Schowam…
Miałam duże doświadczenie życiowe. Nie daj Boże schować coś tak, żeby było łatwo znaleźć, z reguły ginie na lata. Schować byle jak… też źle, nie wiadomo, gdzie szukać, zapomina się. Najlepiej tam, gdzie człowiek często sięga, włożę do bocznej kieszeni torby, mam tam plan Paryża, i różne mapy, będzie mi wpadało w rękę. Przy okazji wyjmę plan Paryża, lada chwila stanie się bezcenny.
Wysiadłam ponownie, otworzyłam bagażnik, z wysiłkiem dostałam się do zewnętrznej kieszeni torby, ustawionej idiotycznie, tyłem do przodu, wygrzebałam plan Paryża, wetknęłam list i porządnie zasunęłam błyskawiczny zamek. Już miałam zamknąć klapę, kiedy nagle uświadomiłam sobie, że mam tu czegoś za dużo. Wstawiłam tylko torbę, wielką i pękatą, inne drobiazgi wrzuciłam na tylne siedzenie, tymczasem torbie jest ciasno, bo razem z nią leży coś jeszcze. Olbrzymia reklamówka, wypełniona jakby arbuzem, co to jest, na litość boską…?! Zrobiłam jakieś zakupy i zapomniałam o nich? Może mi się tam coś rozmroziło albo nawet zaśmiardło…?
Tknęły mnie razem, ciekawość i niepokój. Nie będę przecież wiozła zaśmiardł ego żarcia do paryskiego hotelu, wyrzucę po drodze do byle którego śmietnika w pierwszej napotkanej stacji benzynowej. Trzeba zajrzeć…
Rozchyliłam pozaginaną reklamówkę i zajrzałam. I skamieniałam na dość długo.
Chryste Panie…!!!
Spojrzała na mnie ludzka głowa.
Stałam jak słup i nie wierzyłam własnym oczom. Potem coś we mnie ruszyło i mignęła mi trzeźwa myśl, że tego nie kupowałam z pewnością. Następnie, zanim zrobiło mi się niedobrze, rozpoznałam głowę.
To była ta facetka z katastrofy pod Łodzią, ta, która pełzła, kazała mi uciekać i miała na imię Helena. Blade, niebieskie oczy, szerokie brwi i krwawa pręga od skroni aż do brody.
Wystrasz Helena…
Z wysiłkiem tłumiąc niemiłe objawy fizjologiczne, delikatnie zawinęłam wierzch torby i zatrzasnęłam bagażnik. Na miękkich nogach podeszłam do drzwiczek i usiadłam za kierownicą. Soli trzeźwiących nie miałam, pod fotelem telepała się mała puszka piwa, sięgnęłam po nią, chlupnęłam sobie i zapaliłam papierosa. Piwo było letnie, dostarczyło mi wstrząsu, który nieco zrównoważył ten poprzedni.
Myślałam w kolejności następującej:
Nie zakup, ale też się zaśmiardnie, słońce grzeje. Co mam z tym zrobić? Zrealizować pierwotny zamiar i upłynnić w śmietniku…? Jakoś głupio… Wozić ze sobą, aż wrócę do kraju…? To chyba w lodzie, bo skąd bym wzięła formalinę, zresztą, formalina też śmierdzi. Oddać policji…? Rany boskie, a cóż za chryja z tego wyniknie…?!
Kiedy i gdzie…? Skąd się wzięła, na litość boską, kiedy i gdzie ktoś mi ją wepchnął, sama przecież nie weszła! Jadę jednym ciągiem, na stacjach benzynowych, płacąc w kasie, samochód miałam na oku! Zaraz, na noclegach… Jeden w Bolesławcu, drugi w Stuttgarcie, ale przecież to bydlę wyje alarmem, że na serce można umrzeć, wszędzie parking strzeżony, w Bolesławcu okno miałam od tamtej strony, widziałam samochód, usłyszałabym wycie! Cały hotel by usłyszał!
Czy ja go w ogóle zaalarmowałam…?
Przejechać pół obcego kraju z ludzką głową w bagażniku, co za radość, niezły prezent wiozę Grzegorzowi, nie daj Bóg jeszcze mnie z tym złapią, czy ona jest aby na pewno prawdziwa? Bo może sztuczna, doskonale podrobiona…?
Doznałam drgnięcia nadziei, wysiadłam, odetchnęłam głęboko i otworzyłam bagażnik. Z determinacją rozchyliłam torbę. Mobilizując wszystkie siły ducha przyglądałam się w skupieniu przez długą chwilę, od pomacania mnie odrzuciło. Nie, niemożliwe, nikt by nie zrobił czegoś takiego, musiała być prawdziwa. Będzie mi się śniła po nocach…
Znów wsiadłam do samochodu i pomyślałam, że ktoś wreszcie zwróci na mnie uwagę. To nie jest miejsce na parking, zatrzymać się owszem, ale nie sterczeć w nieskończoność! Odjechać stąd, rany boskie, zastanawiać się mogę na każdym innym odcinku trasy!
O peugeocie zapomniałam kompletnie, chociaż to on był przyczyną, dla której dokonałam oględzin. Przestał mnie obchodzić, nie było go już zresztą widać na horyzoncie.
Ruszyłam. Puszka piwa przewróciła się i trochę napoju wylało mi się na nogi. Zaczęła się turlać. Nie znalazłam innego wyjścia, jak tylko wypić resztę, a potem niech się turla skolko ugodno. Samochód i autostrada współdziałały ze sobą beze mnie, nadal mogłam myśleć.
Wszystkie możliwe komplikacje towarzyszące chwilowo przerastały moje siły, odcięta ludzka głowa w bagażniku, w obcym kraju, o święci patroni…!
Zajęłam się stroną techniczną i wysiliłam pamięć. W Bolesławcu alarm włączyłam, tak, to było pewne. Przypomniałam sobie ów moment, podręczne torby uwiesiłam na sobie, obejrzałam się jeszcze dla sprawdzenia, czy zgasiłam światła, alarm akurat błysnął. Mowy nie ma, żeby ktoś dotknął samochodu bez przeraźliwego wycia, Bolesławiec odpada.
Na granicy… Rany boskie, na granicy zostawiłam to pudło otwarte, okna i drzwiczki, latałam jak z pieprzem po cholerną zieloną kartę, żeby ją szlag trafił. Jacyś ludzie pętali się obok, facetka w żółtych spodniach z dzieckiem, wykluczyłam ją, dzieci miewają dziwne zabawki, ale do ludzkich głów chyba jeszcze nie doszły. Ktoś mógł otworzyć mój bagażnik bez hałasu, zaraz, on się otwiera kluczykiem, no i co z tego, kluczyk dla takich różnych to mięta z bubrem, mógł otworzyć, wepchnąć torbę i cześć. Pięć sekund. Nikt na niego nawet nie spojrzał, każdy myślał, że gmera przy własnym samochodzie, kto by gmerał przy cudzym, właściciele na ogół pilnują. W dodatku moje dokumenty z paszportem na czele leżały na tablicy rozdzielczej, z daleka widoczne, niemożliwe, żeby normalny człowiek zostawił wszystko w otwartym samochodzie i oddalił się w Pireneje.
A otóż, okazuje się, możliwe. Albo też nie jestem normalnym człowiekiem, ale informacji w tej kwestii na plecach nie noszę. No nic, granica owszem, wchodzi w grę.
A jak było w Stuttgarcie? O Boże, jeszcze gorzej! Do znajomej dziewczyny trafiłam od tyłu, mała uliczka w zieleni, samochodu nawet nie zamykałam, poszłam szukać numeru domu, znalazłam od razu, ale witałam się, trochę to potrwało, „niech ja może zamknę samochód” – takie słowa wypowiedziałam osobiście! Znaczy, był otwarty! Ale za to ruchu tam nie było żadnego, nic nie jechało, nikt się nie plątał… Chyba że mnie śledzono, załóżmy takie kretyństwo, ktoś patrzył z daleka, zniknęłam w głębi ogródka i we wnętrzu domu, podjechał, nie traktorem przecież… Przejeżdżał z cichym szmerkiem, przyhamował, podrzucił suwenir i zmył się. Znów pięć sekund. A było prztykać alarmem, lekkomyślna idiotka…!