Joanna Chmielewska
Mnie Zabić
O wszystkim, co działo się niejako poza mną, dowiedziałam się rzecz jasna, dopiero później.
Niejaki Philip Feuillet, Holender pochodzenia belgijskiego, młodzieniec dwudziestoletni, skończywszy pracę, wracał do domu na rowerze. Dokładniej mówiąc, zamierzał wracać na rowerze, tak jak przyjechał, i na przestrzeni mniej więcej kilometra swój zamiar realizował. Później pękł mu łańcuch.
Bardzo źle Philip pomyślał o swoim młodszym bracie, który podstępnie zabrał normalny, przyzwoity rower i zostawił mu tego starego strupla, dawno nadającego się tylko do kasacji. Wściekły był na głupiego gówniarza już rano, kiedy wyjeżdżał do pracy, ale miał nadzieję, że jakoś dociągnie, a rower był najprostszym rodzajem komunikacji pomiędzy jego miejscem pracy i miejscem zamieszkania. Na skróty wychodziło wszystkiego raptem czternaście kilometrów…
W niedzielne wczesne popołudnie ruch w okolicy panował zerowy, a nawet gdyby coś jechało, to przecież osobowy samochód nie zabierze go razem z tym złomem, nieporęcznym i nieskładalnym. Wyrzucić rupiecia Philip jeszcze nie chciał w obawie przed dalszymi zakusami brata, a także przez oszczędność. Zły jak diabli ruszył piechotą, prowadząc to świństwo.
Zostało mu jeszcze sześć kilometrów, kiedy zdecydował się odpocząć. Zszedł z szosy między zarośla, przysiadł za krzakiem i wypił jedno z piw, wiezionych do domu. W polu widzenia i nawet dość blisko stała siedziba starej Bernardyny, która niedawno umarła, ale z tej siedziby żadnej korzyści się nie spodziewał, bo Bernardyna nigdy w życiu roweru nie miała. Poniewierał się może u niej łańcuch od krowy, nikt jednakże jak dotąd, na łańcuchu od krowy rowerem nie jechał.
Gapił się bezmyślnie w tamtym kierunku, nic się nie działo, samochody przejeżdżały rzadko, aż nagle jeden skręcił z szosy i podjechał wprost do podupadłej nieco rudery, Philip zdziwił się dopiero po chwili, bo przesadnie błyskotliwego umysłu nie posiadał, co też za interes może mieć piękny, ciemnozielony mercedes do pustego domu ubogiej staruszki. W dodatku nieżywej.
Widoczność ograniczały mu trochę rozrośnięte krzewy, ale widział, jak z mercedesa wysiadł jakiś facet. Rozejrzał się, obszedł dom dookoła i znów wsiadł do samochodu. Wszystko zastygło w bezruchu, ciemnozielony mercedes zlewał się z nieco jaśniejszym, ale również zielonym tłem, i gdyby Philip nie dostrzegł jego przybycia, nie zauważyłby nawet, że cokolwiek tam stoi.
Uczucie zniecierpliwienia było mu obce. Porozważał chwilę, co zrobić, ruszyć w drogę do domu czy wypić jeszcze jedno piwo. Zdecydował się na piwo.
Był w połowie puszki, kiedy facet z mercedesa znów wysiadł. Nic nie robił, stał wśród krzaków i jakby na coś czekał. Doczekał się, nadjechał szary peugeot, skręcił identycznie i podjechał kawałek dalej, tak że skrył się za domem. Facet szybko ruszył w tamtym kierunku, Philip wiedział, że z tej niewidocznej dla niego strony znajduje się wejście do domu nieboszczki Bernardyny, wysnuł nawet wniosek, że być może, chcą wejść do środka, facet z mercedesa i ten ktoś z peugeota, ale w chwilę później ujrzał wracające do mercedesa dwie osoby. Owegoż faceta i babę. Razem szli, dotarli na tyły samochodu, jakby do bagażnika. Coś robili. Tyłu mercedesa Philip nie widział wcale, zasłaniał go gąszcz zarośli. Baba musiała tam zostać, bo facet sam poszedł ponownie za dom, po dłuższej chwili wrócił, wsiadł do mercedesa i odjechał.
Trzeciej puszki piwa Philip już nie pił. Wykończył drugą, cały czas zastanawiając się, gdzie podziała się baba, nie siedzi tam przecież za krzakami ani nie odeszła piechotą. Uznał, że chyba odjechali razem, zapewne później wrócą po jej samochód, ale wrażenie, iż została pod krzakiem, było tak silne, że ruszywszy się wreszcie z miejsca, poszedł sprawdzić.
Jednakże pod żadnym krzakiem baby nie było. Philip zajrzał za budynek, w pierwszej chwili nie dostrzegł peugeota, ale wypatrzył go w szopie przy domku. Kiedyś to była drewutnia, teraz pusta ruina. No, nie pusta, aktualnie wypełniona szarym peugeotem.
Wzruszył ramionami, bo go to kompletnie nic nie obchodziło, nawet na numer tego samochodu nie zwrócił uwagi, poczuł się okropnie głodny, wrócił do swojego roweru i ruszył do domu.
Tym sposobem, nie mając o niczym zielonego pojęcia, stał się świadkiem początku potężnej afery, co niestety, na złe mu wyszło.
Co działo się ze mną, wiedziałam doskonale na bieżąco.
W niewłaściwej chwili znalazłam się w niewłaściwym miejscu… A może właśnie odwrotnie? Może chwila i miejsce były jak najbardziej właściwe? W każdym razie rezultaty tego znalezienia się przeszły wszelkie oczekiwania i wypadły raczej dość efektownie.
Z Francji, przez Belgię, wjechałam do Holandii. Zamierzałam się gdzieś tam zatrzymać na noc, bo w planach miałam podróż do Kopenhagi, do Alicji, bardzo okrężną droga lądową przez Szlezwig i Holsztyn, dalej przez Jutlandię, Fionię i najdłuższy most w Europie. Zważywszy kwitnącą we mnie coraz bujniej skłonność do błądzenia gdzie tylko się da, mogło to potrwać.
Postanowiłam zatem zanocować w pierwszym mieście, jakie mi się napatoczy, mniej więcej w połowie drogi. Padło na Zwolle.
Zaczynało zmierzchać. Deszcz padał. Mgły snuły się już w czasie białego dnia. W deszczu, mgle i ciemnościach najeździłam się dosyć, za nic w świecie nie chciałam więcej. Zjechałam do centrum i rozpoczęłam poszukiwanie hotelu.
Tą akurat trasą jechałam pierwszy raz, a z mapy drogowej wynikało, że Zwolle to jakieś małe miasteczko. Nic podobnego! Okazało się wielkim kurortem, pełnym zieleni, z rzeką, która wcale nie była rzeką, tylko kanałem, zapchanym przystaniami, statkami, jachtami, łódeczkami, całym asortymentem atrakcji turystycznych, a to docelowe centrum gdzieś mi się rozmyło. Hotele z reguły są podpisane i widać je z daleka, nie dostrzegłam żadnego, poza tym odbiegły mnie wszelkie nadzieje, bo znaleźć pokój w pełni sezonu w miejscowości turystycznej to prawie senne marzenie. Jednakże jechałam dalej, bo co właściwie mogłam zrobić innego?
Widoczność była jeszcze niezła, ale deszcz padał coraz porządniej. Na ulicy pusto, ludzi jakby wymiotło, wplątałam się w jakieś eleganckie zaułki, krzewy, klomby, trawniki, prywatny parking, i szczęśliwym trafem na ten parking wjeżdżał facet w samochodzie. Zrozumiał, że czegoś chcę, opuścił szybę, ja, rzecz jasna, również, spytałam o hotel, starając się używać wyłącznie słów międzynarodowych, bo z językiem holenderskim miewałam już kontakt. A owszem, hotele tu istniały, najbliżej, o cudzie, znajdowała się Campanilla, w prawo, w lewo, prosto i tym podobne dało się zrozumieć.
Znalazłam tę cholerną Campanillę, z dużym wysiłkiem, ale jednak. Nie tyle może wedle jego wskazówek, ile raczej dzięki temu, że miałam przy sobie aktualny katalog Campanilli, z nazwami ulic i dojazdami. Czytać, chwalić Boga, umiem.
W Campanilli nie było miejsca. Ani jednego, zero. Młodzieniec w recepcji ludzkie uczucia posiadał, języka francuskiego nie znał, ale władał angielskim i niemieckim, zadzwonił do Mercurego, który znajdował się gdzieś tu w pobliżu, i zarezerwował mi pokój. Mieli mnie w komputerze, bo właśnie przed czterema dniami opuściłam po wakacyjnym pobycie poprzedni hotel sieci Mercure. Pożałowałam, że nie zostawiłam im większego napiwku, chociaż, jak widać, już i ten skromniejszy wystarczał.
Objaśnienia zrozumiałam. W prawo, prosto, za światłami w lewo, przez most, rondo, znów prosto, czterysta metrów…
I tu chyba pojawił się jakiś błąd, umknęło gdzieś zero. Przejechałam czterysta metrów, pięćset, kilometr, nic, chała. Sama przyroda, coraz ciemniej i deszcz. Dookoła żywego ducha, nawet samochodu żadnego, musiałam coś przeoczyć.