– Ja nawet wiem, jak jest po angielsku hołobla! – pochwaliła się Martusia dumnie. – Co prawda, w ogóle nie wiem, co to jest hołobla, ale za to wiem, jak brzmi po angielsku. I wiem, jak jest pazdur, chociaż też nie mam pojęcia, co to takiego!
– Czy miałaś angielską prababkę ze wsi, która cię uczyła języka? – spytałam ze zdumieniem. – W dodatku musiałaby to być wieś podgórska, bo tam raczej pazdury były stosowane…?
– No coś ty, nie miałam żadnej prababki… No nie, przesadzam, jakieś miałam… Ale nie znałam ich wcale. A co to jest, ten pazdur?
– Ozdobny drąg, sterczący ku górze, na skrzyżowaniu skrajnych krokwi na szczycie dachu… Słuchaj, mnie się zdawało, że rozmawiamy na tematy kryminalne? Odczep się od budownictwa regionalnego i końskiej uprzęży, co on więcej powiedział, ten Ryjek-Wagon?
– Jakiej końskiej uprzęży?
– Hołobla zalicza się do końskiej uprzęży. Wracaj do tematu!
– A…! No dobrze. Otóż ta Gąsowska pochodzi z Polski, przyjechała do Anglii tuż przed połączeniem z Europą, więc mają jej dane. Wcale nie jest z Krakowa, tylko spod Warszawy, z Łomianek…
– Też ciekawe, jak ci przekazał ł…
– Powiedział, że l, tylko przekreślone skośną kreską, a ja to zrozumiałam sama z siebie. Bo ja czasem coś rozumiem sama z siebie, wiesz…? Dał mi jej telefon tam, w Chelsea. W Łomiankach telefonu nie ma, to znaczy, może ma, ale go nie znają.
– I co? – zainteresowałam się chciwie. – Dzwoniłaś?
– Raz zadzwoniłam, ale nikt nie odbierał. No więc wolałam zadzwonić do ciebie.
– Bardzo słusznie, chociaż nic nam to nie daje. Podzwoń do niej jeszcze trochę, bo naprawdę jestem ciekawa, skąd się wziął ten idiotyzm z twoim adresem. Albo czekaj, daj mi ten numer, ja też podzwonię. Umiem dzwonić do Anglii.
Martusia podyktowała mi numer i rozłączyła się. Zaparzyłam wreszcie herbatę i z niechęcią popatrzyłam na samochód, który wymagał rozładowania. Zastanowiłam się, kogo by tu wezwać na pomoc, chyba Witek, mój siostrzeniec, będzie najlepszy, szczególnie że przywiozłam herbatę dla jego córki…
Witek powiedział, że jest na Woli, ale zaraz przyjedzie. Słowo „zaraz” w godzinach szczytu, w dzień powszedni, odebrałam właściwie.
Nic mi, prawdę mówiąc, z tego samochodu nie było tak pilnie potrzebne. No, może torebka, druga komórka, sałatka z kartofli, kupiona w Danii, i dziwaczny farfocel, wyciągnięty z morza, wysuszony na hotelowym balkonie, złożony z niezwykłej plątaniny morszczynu na jakimś patyku, nad wyraz dekoracyjny, który mnie korcił od początku i koniecznie chciałam znaleźć dla niego miejsce na odpowiednim kawałku ściany. Tyle bagażu wyjęłam.
Zajęta byłam właśnie uczepianiem farfocla nad kanapą, kiedy brzęknął gong u furtki. Byłam przekonana, że to Witek.
– Otwarte!!! – wrzasnęłam przeraźliwym głosem.
Ktoś wszedł.
– Witek, wasza herbata jest na samym dnie bagażnika – powiedziałam, zanim uświadomiłam sobie, że słyszę więcej kroków niż od jednej pary nóg. – Więc sam rozumiesz…
Zlazłam z kanapy, spojrzałam. Dwóch obcych facetów, nie robiących wrażenia złoczyńców.
– O, panowie do kogo…?
– Do pani Joanny Chmielewskiej. Usłyszeliśmy coś w rodzaju zaproszenia…
– Zgadza się. To ja. Słucham?
Jakimś takim jednakowym gestem wyjęli z kieszeni legitymacje, całkiem jak na amerykańskim filmie.
– Policja…
Ucieszyłam się nadzwyczajnie, bo wszelkie kontakty z policją zawsze mnie zachwycały. Zaprosiłam ich do tego fragmentu mieszkania, który określany był mianem salonu i przyniosłam z kuchni torebkę.
– Chcą panowie obejrzeć jakiś dokument?
– Niekoniecznie – odparł jeden. – Może później. Pani jest znana z twarzy…
Pomyślałam, że jeśli jestem znana z takiej twarzy, jaką mam w tej chwili, powinnam się utopić jeszcze dzisiaj. Przejechałam mniej więcej dwa i pół tysiąca kilometrów prawie jednym ciągiem, nie umyłam głowy, nie włożyłam peruki, nie zrobiłam kompletnie żadnego makijażu, byłam zmęczona, musiałam wyglądać jak stary upiór. A, co tam, do konkursu piękności nie staje…
– O rany, ile pani ma kotów…! – wyrwało się drugiemu.
O, cholera… Koty musiały wywęszyć, że pani wróciła, siedziało ich na tarasie z dziewięć. Należałoby im na powitanie dać jeść, ale jeszcze wcześnie, bez przesady, zagłodzone nie są, nie ma obawy.
– To są dzikie koty – wyjaśniłam. – Ostatnio panuje moda na dzikie koty. Ale mają tu u mnie wikt i opierunek. Już się oswajają i zaczynają mi się pchać do domu, z tym że wolałyby zamieszkać beze mnie. One tu, a ja gdzieś tam, w ogrodzie. Mimo wszystko jednak koegzystujemy zgodnie.
– A jeśli pani wyjeżdża…?
– Moja siostrzenica je karmi. Zaakceptowały ją całkowicie.
– Lubię koty – wyznał ten pierwszy. – Czy możemy nagrać naszą rozmowę?
Zdziwił mnie bezgranicznie.
– Panowie przeprowadzają wywiad? Nie daj Boże, do prasy? Policja takich pytań na ogół nie zadaje. Poza wszystkim, mnie ten przyrząd nie przeszkadza, przyzwyczaiłam się już dawno, ale o co właściwie chodzi?
Ten pierwszy musiał mieć wyższy stopień, ten drugi niższy. Nie wytrzymałam, spytałam ich o to. Zgadzało się, komisarz i aspirant, z wysiłkiem przypomniałam sobie, że kiedyś nazywali się porucznikiem i starszym sierżantem. Podali swoje nazwiska i poprosili, żebym nie starała się zbytnio ich zapamiętać.
Zaciekawili mnie do szaleństwa.
– To jest coś w rodzaju przesłuchania półsłużbowego – wyznał komisarz. – Szczerze mówiąc, sam nie bardzo wiem, jak to nazwać. Podobno jest pani świadkiem.
– Proszę bardzo – zgodziłam się. – Mogę być. Świadkiem czego?
Zastanowił się, westchnął ciężko, podjął jakąś decyzję.
– Dobra, zacznę wprost. Była pani w podróży.
– Byłam. Wróciłam do domu przed godziną.
– Uprzejmie proszę, żeby pani opisała, możliwie szczegółowo, trasę, jaką pani jechała.
O, masz ci los…!
– W takim razie muszę wziąć atlas drogowy Europy. I nie tylko, mapę Francji i wykaz hoteli…
No i w tym momencie wyszło na jaw, że żadne moje wysiłki, czynione w kierunku wyrwania pomocy geograficznych z toreb za plecami przednich foteli, nie dałyby pożądanych rezultatów. Obaj się zdrowo umęczyli, żeby tego dzieła dokonać, wreszcie im się udało. Myśl, że nie próbowałam się z tym wygłupiać w Zwolle, na lejącym deszczu, sprawiła mi wielką przyjemność.
Spokojnie znieśli Wiedeń, Salzburg, Stuttgart, Luksemburg, całą Bretanię, Paryż, ożywili się dopiero przy Zwolle. Co, u licha, takiego, zobaczyli w tym Zwolle? Deszcz…?
W nosie mieli Carnac i menhiry, dziko zainteresował ich parking przed hotelem Mercure. Chwila po chwili, szczegół za szczegółem powtarzałam im wszystko, co w tym mieście przeżyłam, za skarby świata tylko nie mogłam sobie przypomnieć, co jadłam na kolację. Coś jadłam, to pewne, głodna byłam. Przy pożywieniu się nie upierali, uczepili się parkowania.
– Panowie – rzekłam wreszcie, straciwszy cierpliwość – powiedzcie wreszcie, w czym rzecz. Przecież ja nie jestem aż tak niedorozwinięta, żeby mi nie majaczyło w tle wasze sedno sprawy. Nic się tam nie działo niezwykłego, no owszem, może fakt znalezienia miejsca na parkingu najbliżej wejścia do hotelu był ewenementem, sama to uważam za szczególną łaskę boską, która mnie do tej pory zdumiewa, ale co tam się stało poza tym? Co ja takiego widziałam, czego jesteście spragnieni, mówcie jak ludzie, nie polecę zaraz jutro trąbić o tym po mieście, o co chodzi?!
Wyłączyli magnetofon i powiedzieli.
– Kwestia znajomości języka. Pani mówi po francusku, Holendrzy raczej po angielsku, można załatwiać sprawę przez tłumacza przysięgłego, ale to trwa. Po koleżeńsku wyświadczamy przysługę holenderskiemu koledze, prosił nas o to. Owszem, oficjalnymi drogami, ale trochę po kumotersku, żeby było prędzej, dziś jeszcze dostanie cały tekst po angielsku, bo parę osób u nas zna ten język. Miedzy innymi inspektor Górski…
– A, Górski! – ucieszyłam się jeszcze porządniej. – I co?
– Przesyła pani pozdrowienia.