Ze statku przeszliśmy do poczekalni na poziomie ulicy, gdzie otoczyła nas kolejna fala ulicznych handlarzy. Ci sprzedawcy oferowali o wiele bardziej wyszukane towary niż ludzie na łodziach: złote amulety, figurki z kości słoniowej, kacze jaja. Jakiś staruszek wyciągnął z aksamitnego woreczka maleńkiego kryształowego konia i położył mi go na dłoni. Był oszlifowany jak brylant, a jego ścianki lśniły w słońcu. Pomyślałam o lodowych rzeźbach tworzonych przez Rosjan w Harbini e, ale nie miałam pieniędzy, więc musiałam oddać figurkę handlarzowi.

Pasażerowie witali się z krewny mi, większość odjeżdżała taksówkami lub w rikszach.

Stałam samotni e w cichnącym gwarze, było mi niedobrze ze strachu, a moje spojrzenie wędrowało do każdego mężczyzny o zachodnich rysach w nadziei, że okaże się on przyjacielem Borysa.

Amerykanie zainstalowali na ulicach ekrany, by puszczać kroniki filmowe z całego świata, pokazujące koniec wojny.

Przyglądałam się ludziom radośnie tańczącym na ulicach, uśmiechniętym żołnierzom wracającym do domu, do swoich apetycznych żon, słuchałam przemów zadowolonych prezydentów i premierów. Wszystkie materiały opatrzono chińskimi napisami.

Pomyślałam, że Ameryka usiłuje nas przekonać, że znowu będzie dobrze.

Kronika skończyła się prezentacją krajów, organizacji i jednostek, które pomogły wyzwolić Chiny spod japońskiej okupacji.

Brakowało jednej grupy: komunistów.

Nagle wyrósł przede mną elegancko ubrany Chińczyk. Wręczył mi wizytówkę o złotych rogach, z moim imieniem i nazwiskiem wypisanymi wąskim i, niechlujnymi literami.

Na widok mojego wahania oświadczył:

– Wszystko w porządku, przysyła mnie pan Siergiej. Spotka się z tobą u siebie w domu.

Na ulicy, z dala od wiatru znad rzeki, słońce przypiekało świat subtropikalnym skwarem. Setki Chińczyków kucało w rynsztokach, gotując pikantne rosołki albo oferując świecidełka. Między nimi uliczni handlarze popychali wózki z ryżem i drewnem.

Służący pomógł mi wsiąść do rikszy i po chwili jechaliśmy ulicą pełną rowerów, brzęczących tramwajów i lśniących amerykańskich buicków i packardów.

Odwróciłam głowę, żeby przyjrzeć się wspaniałym kolonialnym budynkom. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego miasta jak Szanghaj. Ulice za Bundem wyglądały jak labirynty ciasnych alejek pełnych domów połączonych sznurami, z których pranie zwisało niczym flagi.

Łyse dzieci o wilgotnych oczach zerkały ciekawsko z pogrążonych w mroku progów. Na każdym rogu stała budka z jedzeniem, wydobywał się z nich smród palonej gumy. Poczułam ulgę, kiedy zjełczałe powietrze ustąpiło miejsca aromatowi świeżo upieczonego chleba.

Riksza przejechała pod łukowatym sklepieniem i wyłoniła się w oazie wybrukowanych kocimi łbami ulic, lamp art deco i sklepowych wystaw pełnych wyrobów cukierniczych i antków.

Wjechaliśmy w uliczkę porośniętą z obu stron klonami i przystanęliśmy pod wysokim błękitnym murem z betonu. Wbiłam wzrok w kawałki potłuczonego szkła zacementowanego na szczycie muru i drut kolczasty wokół gałęzi górujących nad nim drzew.

Służący pomógł mi wysiąść z rikszy i nacisnął dzwonek przy furtce, którą po chwili otworzyła starsza chińska służąca o bladej twarzy kontrastującej z czarną chińską suknią. Nie odpowiedziała na moje powitanie w dialekcie mandaryńskim Opuściła tylko wzrok i wprowadziła mnie na teren posiadłości.

Na podwórzu dominował dwupiętrowy dom o błękitnych drzwiach i oknach, z szybkami osadzonymi w szprosach. Kryte przejście łączyło go z parterowym budynkiem. Na widok wiszącej w oknie pościeli uznałam, że to kwatery służby.

Służący wręczył moją torbę pokojówce i zniknął w niskim budynku. Ruszyłam za nią przez schludny trawnik, obok grządek rozkwitających krwistoczerwonych róż. Hol był przestronny, o turkusowych ścianach i kremowej terakocie. Moje kroki roznosiły się echem, podczas gdy pokojówka stąpała całkiem bezszelestnie.

Cisza w domu sprawił a, że poczułam się dziwnie odmieniona, jakbym przeszła w stan nie będący już życiem, ale i nie śmiercią. Na końcu holu widziałam pokój o czerwonych zasłonach, wyściełany perskimi dywanami. Na jasnych ścianach wisiały dziesiątki francuskich i chińskich malowideł.

Pokojówka już miała mnie tam wprowadzić, kiedy zauważyłam kobietę na schodach. Jej bladą twarz okalały granatowoczarne włosy obcięte na modnego pazia. Musnęła przyozdobiony strusimi piórami kołnierzyk sukienki i przyglądała mi się przez chwilę ciemnymi, surowymi oczami.

– Bardzo ładne dziecko – powiedziała po angielsku do pokojówki.

– Ale takie poważne. Co ja na Boga zrobię z tą jej ponurą buzią, skoro ma mi całymi dniami towarzyszyć?

Siergiej Mikołajewicz Kiryłow był zupełnie inny niż jego amerykańska żona, Amelia. Kiedy wprowadziła mnie do gabinetu męża, ten zerwał się zza zawalonego papierami biurka i wycałował moje policzki. Stąpał ciężko jak niedźwiedź i był ze dwadzieścia lat starszy od żony, zapewne rówieśnicy mojej matki. Spod krzaczastych brwi spoglądał bacznie na świat. Przerażała mnie jego potężna postura i te brwi, przez które wyglądał na rozzłoszczonego, nawet gdy się uśmiechał.

Przy biurku siedział jeszcze jeden mężczyzna.

– To Ania Kozłowa – powiedział do niego Siergiej Mikołajewicz. – Sąsiadka mojego przyjaciela z Harbinu. Jej matkę wywieźli Sowieci, musimy się nią zająć. W zamian za opiekę nauczy nas manier starej arystokracji.

Drugi mężczyzna uśmiechnął się i wstał, by uścisnąć mi dłoń.

Jego oddech śmierdział zatęchłym tytoniem, a twarz miała niezdrowy odcień.

– Jestem Aleksiej Igorewicz Michajłow – powiedział. – Bóg mi świadkiem, że nam, mieszkańcom Szanghaju, przydałyby się dobre maniery.

– Wszystko mi jedno, czego was nauczy, byleby mówiła po angielsku. – Amelia zapaliła papierosa z leżącej na stole papierośnicy.

– Tak, proszę pani, mówię – odezwałam się.

Rzuciła mi pozbawione wesołości spojrzenie i pociągnęła za sznurek przy drzwiach.

– To dobrze – stwierdziła. – Masz okazję zademonstrować swoją angielszczyznę dziś przy kolacji. Siergiej zaprosił kogoś, kto jego zdaniem będzie się dobrze bawił w towarzystwie młodej pięknej poliglotki, która nauczy go dobrych manier.

W pokoju pojawiła się maleńka pokojówka z opuszczoną głową. Miała nie więcej niż sześć lat, karmelową skórę i włosy ściągnięte w koczek.

– To Mei Lin – powiedziała Amelia. – Kiedy już raczy otworzyć usta, mówi tylko po chińsku. Pewnie znasz ten język. Jest twoja.

Dziewczynka wpatrywała się jak zahipnotyzowana w jakiś punkt na podłodze. Siergiej Mikołajewicz popchnął ją delikatnie. Uniosła wzrok i z przerażeniem przeniosła spojrzenie z wielkiego Rosjanina i jego smukłej żony na mnie.

– Odpocznij trochę i zejdź na dół, kiedy będziesz gotowa. – Siergiej Mikołajewicz uścisnął moje ramię i odprowadził mnie do drzwi.

– Bardzo ci współczuję, ale mam nadzieję, że kolacja wprawi cię w lepszy humor. Borys pomógł mi, gdy utraciłem wszystko podczas rewolucji. Zamierzam odpłacić mu za tę dobroć, dbając o ciebie.

Wpuściłam Mei Lin do swojego pokoju, chociaż wolałabym zostać sama. Nogi drżały mi ze zmęczenia, czułam pulsowanie w skroniach. Każdy krok był udręką, ale Mei Lin patrzyła na mnie z tak niewinnym uwielbieniem, że nie mogłam się do niej nie uśmiechnąć. Odpowiedziała mi szerokim, szczerbatym uśmiechem.

Mój pokój, z widokiem na ogród, znajdował się na pierwszym piętrze. Były w nim ciemne sosnowe podłogi i złote tapety. Przy wykuszowym oknie stał antyczny globus, a na środku łoże z baldachimem. Podeszłam do łóżka i położyłam dłoń na kaszmirowej narzucie. Gdy tylko moje palce dotknęły tkaniny, przepełniła mnie rozpacz. To był pokój kobiety. W chwili, w której odebrano mi matkę, przestałam być dzieckiem. Zakryłam twarz rękami i zatęskniłam za strychem w Harbinie. Oczyma duszy widziałam wszystkie lalki ustawione na belce i słyszałam każde skrzypnięcie desek podłogowych.

Odwróciłam się od łóżka i podbiegłam do okna, obracając globus, aż znalazłam Chiny. Palcem wytyczyłam trasę z Harbinu do Moskwy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: