– Pójdę razem z wami, później, gdy upal się zmniejszy – zaproponował sztorman.
– Zrobione! – zgodził się Nilsen. – Pokażę wam Casablankę należycie…
Zaśmiał się po swojemu – głucho i ponuro, do czego sztorman zdążył się już przyzwyczaić.
SREBRNE MIASTO
Po zachodzie słońca powróciła pierwsza zmiana. Kapitan, zwolniwszy następną i oddawszy rozkazy bosmanowi, skinął na Pitta i skierował się ku chodnikowi, przerzuconemu z pokładu na debarkader portowy.
Przyglądając się bosmanowi słuchającemu Nilsena sztorman śmiał się w duchu. Widział, jak olbrzymi, niby wyciosany z koca skamieniałego dębu Ryba rozdzierał sobie klejące się powieki, wytrzeszczał mętne oczy i usiłował stać prosto, oparty o balustradę mostku. Snąć nie próżnował przez te cztery godziny spędzone w porcie i wlał w siebie całe morze alkoholu, zagryzając go suchymi daktylami i słodkimi winogronami marokańskimi. Bosman bezradnie i z trudem podnosił swoje szerokie bary, niby ustawicznie czymś zdziwiony lub ciężko wzdychający. Przy każdym takim ruchu nogi pod nim się uginały, i tylko potężnym wysiłkiem opartych o poręcz mostku ramion utrzymywał się w pionowej pozycji.
Gdy Nilsen z Pittem wyszli na brzeg i przechodzili koło składów portowych, spostrzegli szybko idących przed nimi Ottona Lewego, Udo Ikonena i palacza Mito.
W towarzystwie tych majtków Lowe miał niezwykły wygląd. Jego wiotka, zgrabna postać harmonijnie sunęła trochę chwiejnym, kołyszącym się krokiem marynarskim pomiędzy straszliwą, bryłowatą figurą Fina Ikonena i małego, kwadratowego, z kształtów podobnego do potwornego kraba Japończyka Mito:, o krzywych nogach i szyi byka.
– Do kroćset stu tysięcy pustych beczek śledziowych!- nagle zaklął Nilsen.
– Co się stało? – zapytał zdziwiony sztorman. Olaf Nilsen z hałasem sapnął i nic nie odpowiedział. Po chwili jednak zatrzymał się i zawracając w stronę „Witezia", rzekł do Pitta:
– Dogońcie, sztormanie, tamtych i idźcie z nimi aż do Placu Zegarowego. Wstąpcie tam do kawiarni „Króla Piwa" i czekajcie na mnie! Muszę sprawdzić warugę, bo bosman, bydlę, i jego czeladź powrócili z takim ładunkiem koniaku i wina w brzuchach i głowach, że łatwo o wypadek. Mogą spalić mi szoner lub narobić awantur, jak to już raz mi urządzili w Dakarze. Chłopy tęgie, a pić nie umieją! Miękną od razu jak stara lina w ukropie…
Oczy kapitana ciskały błyskawice, a skurcz przebiegał po twarzy.
– Źle będzie z tym poczciwym, głupim Rybą! – pomyślał Pitt, szybkim krokiem idąc za oddalającymi się marynarzami „Witezia". Dogonił ich i prosił o doprowadzenie go do „Króla Piwa". Tam usiadł przy stoliku i kazał podać sobie duży kufel piwa z pływającymi w nim kostkami lodu.
Wkrótce przyszedł Nilsen i ponurym głosem mruknął:
– Uspokoiłem bosmana… Leży teraz z rozbitą szczęką… Jakem się spodziewał, znalazłem go śpiącego w kapitance, z głową na mapach i z palącą się fajką w gębie. Zostawiłem Christiansena, bo trzeźwiejszy, a Skalny, chociaż też pijany, robi opatrunek bosmanowi, bo mocno krwawi…
Pitt zmarszczył się. Kapitan milczał.
– A tamci poszli dalej? – spytał znienacka.
– Poszli… – odparł sztorman.
– Tyle razy nakazywałem bosmanowi, aby przeniósł Lowego do innej warugi! Nie chcę, aby przestawał z tymi nicponiami, Ikonenem i Mito! – zamruczał Nilsen, uderzając pięścią w stół, aż kufel piwa podskoczył i z brzękiem uderzył o szklany blat.
Sztorman ze zdziwieniem podniósł oczy na kapitana. Ten przyłapał to spojrzenie i odwrócił wzrok w stronę lady, wołając na posługacza:
– Butelkę araku, dużo lodu, największą szklankę, mięty i brzoskwiń! Zaczął przygotowywać sobie jakiś niezwykły napój, sapał i milczał.
– Czy dawno zaciągnął się Lowe do załogi? – niedbałym głosem spytał Pitt. – Wydaje mi się, że jest zupełnie młodym chłopcem?
– A co wam do tego? – wściekłym, groźnym głosem zaryczał kapitan, wyciągając szyję i niby przygotowując się do bójki. Zdumienie Pitta nie miało granic.
– Cóż to za tajemnica, kapitanie? – zaśmiał się. – Spytałem, bo widzę, że zajmuje was los tego chłopca. Zresztą nic mnie to nie obchodzi!
Kapitan wyczuł szczerość odpowiedzi i zakląwszy po cichu, mruknął:
– No, tak… obchodzi. Nie gniewajcie się, mister Siwir, zły dziś jestem jak diabeł rogaty…
– To się każdemu może przytrafić! – zauważył sztorman. – Rozumiem was, kapitanie…
– Co macie rozumieć? – zapytał Nilsen, podejrzliwie patrząc mu w oczy.
– Obawiacie się o swój szoner, waruga mocno „pod gazami", jesteście z tego powodu źli… – odpowiedział Pitt.
Kapitan milczał i rozważał, czy to jest wszystko, co miał na myśli sztorman, czy tylko zręczny wykręt.
– Eh! – westchnąwszy głęboko szepnął Olaf Nilsen. – Powiedziałbym wam… lecz mało się znamy… Jeszcze nie rozgryzłem was…
– Najlepiej nie zwierzać się z tajemnic, kapitanie! – poradził Pitt. – Często się tego później żałuje i nieraz psuje to ludziom stosunki. Nie mówcie lepiej…
– Niech i tak będzie! – mruknął Nilsen, a w głowie błysnęła mu myśl: Ten już wszystko zwęszył!
Stał się jeszcze posępniejszy i wlewał w siebie arak, jak gdyby chciał utopić w nim jakieś męczące myśli.
Pitt rozglądał się po sali i po Placu Zegarowym, widocznym z werandy kawiarni. Wszystkie stoliki były zajęte przez gości. Czasami po kilku siedziało przy jednym.
Urzędnicy, żołnierze, przybywający ze swoich „bied" rolnicy i pastuchy berberyjscy i arabscy, koloniści francuscy, hiszpańscy, włoscy, kupcy różnych narodowości, Syryjczycy, Żydzi, Anglicy, Amerykanie, robiący jakieś interesy i nic na pozór nie robiący, a żyjący J, wielkim przepychem w hotelu „Excelsior", jakieś mocno umalowane kobiety o niespokojnych, biegających oczach, czarne, straszne arabskie „gezzana" – wróżki i czarownice, uliczni przekupnie, co chwila podchodzący do gości siedzących w kawiarni „Króla Piwa", chłopaki wykrzykujący nazwy miejscowych dzienników: „La Presse Marocaine", „Le Petit Marocain", tajemniczy Arabowie w szerokich burnusach i olbrzymich słomkowych kapeluszach, bacznie przyglądający się białym ludziom – stanowili tłum wypełniający lokal kawiarni. Głośno rozprawiano o giełdzie, taryfach celnych i przewozowych, o statkach, cenach towarów, eksporcie i imporcie, o nowych zarządzeniach władz; cicho szeptano po kątach, często na ucho, o rzeczach taj emnych, nikomu nie znanych a ocierających się o najsurowsze paragrafy prawa karnego, hałaśliwie grał jazz-band, dzwoniły kufle i kieliszki, biegali lokaje, a tłusty właściciel liczył pieniądze i wrzucał do kasy marokańskie banknoty i drobne monety; Arabowie dobijali interesu z tajemniczymi kobietami o podkutych oczach i ukarminowanych wargach i kłaniali się im, przykładając obciążone pierścieniami palce do czoła, ust i piersi.
Przez Plac Zegarowy przechodził oddział czarnych żołnierzy z rudym francuskim sierżantem na czele; w cieniu, pod murami dawnej fortecy siedzieli żebracy, mieszkańcy arabskiej dzielnicy, przekupnie z koszami orzechów ziemnych, daktyli, melonami, winem, pękami zielonej, aromatycznej mięty i paczkami liści tytoniowych. Przechodnie wchodzili i wychodzili z europejskich sklepów, pociągających ku sobie dużymi szybami okien i barwnymi wystawami. Obok Francuzów i Anglików handlowali siodłami, czaprakami i długimi karabinami o lufach nabijanych srebrem Maur i Berber, a trochę dalej – jakiś Hindus pokazywał przetykane srebrnymi i złotymi blaszkami jedwabne, do pajęczej sieci podobne tkaniny, cyzelowane naczynia z brązu, szkatuły z pachnącego santalu i twardego jak kamień hebanu, krzywe noże – „kory" z Allahabadu, pięknie oprawne Korany, miękkie kobierce, wzorzyste hafty i klejnoty nieznanej, zagadkowej formy, o rysunkach i rzeźbach tchnących wyuzdaną namiętnością Wschodu.
– Chodźmy! – rzekł, opróżniwszy butelkę araku, Nilsen. – Zaprowadzę was do dzielnicy arabskiej!
Wyszli na ulicę Dar El Makhzen, obejrzeli wielki meczet, który Pitt zauważył jeszcze z pokładu „Witezia", i znajdujący się w pobliżu grobowiec świętego Sidi Bu Smara, po czym zagłębili się w sieć wąskich uliczek, raczej szczelin, ciemnych i cuchnących, załamujących się wśród wysokich domów o wąskich, zakratowanych okienkach i o zwisających nad nimi balkonach. Jakieś krzyki, dźwięki dzikiej muzyki, odgłosy tańczących nóg, szmery i szepty dochodziły zewsząd, a gdy mrok zapadł i w domach zapalono ognie, Pitt ujrzał oświetlone chwiejnymi płomykami olejnych lamp czerwone, jak w kuźni, błyski na ścianach zakopconych izb, napełnionych dymem przysmażonego tłuszczu baraniego i tytoniu, zatłoczonych ludźmi, ziejących zaduchem i zgiełkiem.