– Nie znam tego mego imiennika! – zgodził się bosman.

– Ja tak samo się znam na tym, co potrzebne jest dla sztormana! – zawołał Pitt ze śmiechem.

– Ciura jesteś, mister Siwir, wiem to… – przerwał mu Nilsen. – Nigdy nie słyszałeś zapewne o takich rzeczach, jak bakier, sztymbork, ru, gafla, takielaż, sztorcuma, bezan lub sztakżagiel, lecz nie są to znów takie mądre sprawy, gdyż inaczej sami nigdy byśmy się tego nie nauczyli. Więc i ty, gdy postoisz przez kilka warug przy sztorwale, gdy spróbujesz dobrego szturmu podczas „psiej zmiany" albo porządnej dmy lub zdradliwej szarugi gdzieś w pobliżu raf- od razu ukończysz „uniwersytet" marynarski i zostaniesz sztormanem jak się patrzy! Zresztą nie po to cię tu, mister Siwir, wziąłem. My, -wszyscy jak tu jesteśmy, gadać nie umiemy. Przeto nas oszukują, nabierają po portach i na komorach celnych, wyzyskują armatorowie, a my nieraz odpowiadamy pięścią lub nożem. Wynikają stąd sądowe sprawy, tak że już w paru portach nie możemy cumować naszego „Witezia"… To najważniejsza rzecz! A później -musisz nas leczyć na wypadek choroby lub rany.

Pitt słuchał olbrzyma i widział, jak oczy marynarzy z nadzieją i ciekawością wpatrywały się w nowego sztormana.

– Bronić waszych interesów mogę i krzywdzić was nikomu nie pozwolę, bo na prawie się znam – rzekł uspokojony Pitt. – Co do leczenia, to chociaż nie jestem lekarzem, potrafię być wam pomocnym, miałem przez dwa lata porządną praktykę.

Mówił prawdę, gdyż więzienny lekarz zawsze brał go do pomocy, a nieraz nawet wprost posługiwał się nim, nie mając czasu lub ochoty przychodzić do chorych aresztantów.

– Więc o czym tu, gadać, sztormanie! – zawołał kapitan, uderzając Pitta po ramieniu. -Zaraz pojedziesz z bosmanem na brzeg, zakupisz leków na osiem miesięcy i wszystkiego, co ci będzie potrzeba. A pamiętaj, że ruta nasza zawadzi o Zwrotnik Raka i o Ocean Lodowaty.

– Hm – mruknął Pitt – kawał świata!

– „Witeź" jest podjezdny, maszyny ma silne, a i ożaglowanie pierwszej klasy – mówił Nilsen. – Nie bój się, sztormanie, gdy pojedziemy na pomoc, wszystkie rumy napchamy węglem angielskim, i to najlepszym!

– Ja się nie boję, ja się cieszę! – zaprotestował Pitt. – Lubię morze i dużo podróżowałem na statkach, rozumie się jako pasażer, nigdy nie marząc o tym, że będę kiedyś marynarzem, i do tego – sztormanem.

– Schodzimy na brzeg, sztormanie! – odezwał się bosman Ryba. – Jolka już spuszczona stoi przy sztymborku. Zejdziemy lesicą.

Załoga przyglądała się z ciekawością pierwszym krokom nowego sztormana, lecz Pitt, od dzieciństwa uprawiający sporty, zręcznie zbiegł do łódki, czepiając się chwiejnych stopni bujającej drabinki. Bosman wiosłował, a Pitt przyglądał się mu z ciekawością. Ryba, jeszcze rosiejszy i bardziej potężny niż Olaf Nilsen, miał takież złociste włosy, młodą, tępą twarz, niebieskie oczy i szerokie usta człowieka o prostaczym umyśle. Na obnażonych do łokci rękach miał wytatuowane motyle, kwiaty, jakieś kobiety w kapeluszach, zawiłe litery chińskie.

– Z pewnością upiększono pana tym na Wschodzie? – zapytał Pitt.

– Dwa lata temu chodziłem na „Witeziu" do Nagasaki, sztormanie. Tam mi te zabawki nakłuli Japończycy w porcie za dwa amerykańskie dolary. Już jesteśmy. Cumujcie, sztormanie!

Pitt wyskoczył i zarzuciwszy linkę na palik stojący na wybrzeżu, zręcznym ruchem zaciągnął węzeł.

Spostrzegł to bosman i uważnie obejrzał wiązanie.

– Nie morski to węzeł, lecz mądry i mocny. Nauczcie mnie tego na deku w wolnej chwili! – poprosił.

– Rzecz łatwa i chętnie to uczynię – zgodził się Pitt.-Teraz idę po zakupy, bosmanie. Gdzie znajdę jolkę?

– Będzie tu stała, a gdybym odpłynął, machnijcie w stronę „Witezia" czymś białym. Z mostku zmiana dojrzy i pchnie łódź do brzegu z którymś z majtków. Do nocy wszyscy będą wolni.

– A w nocy? -spytał Pitt.

– W nocy wychodzimy w morze, gdzie będziemy się ładowali – odparł Ryba.

– Co się będzie ładowało?

– To nie moja rzecz, w tym głowa kapitana – odparł bosman wymijająco. – Jego pytajcie, nie mnie.

– Skąd wy jesteście, bosmanie? – zmienił rozmowę Pitt.

– Ja z brzegów Białego Morza, pochodzę z rosyjskich Pomorzan, co wyznają starą wiarę -rzekł i z melancholijnym uśmiechem dodał: – Daleko, stąd nie widać!…

– A nasz kapitan czy też się urodził w waszych stronach? – dopytywał sztorman.

– Nie! On – Norweg, ale nie czysty, bo matkę miał Laplandkę, dlatego ma czarne, skośne oczy i policzki jak u Tatara. Ale to dzielny, śmiały żeglarz! Takich już mało po morzach chodzi.

W głosie bosmana zabrzmiały nuty szacunku i dumy.

– Lubicie Olafa Nilsena? – zadał pytanie Pitt.

– Boimy się go, bo straszny w gniewie i niesamowity -szepnął Ryba – wszystko wie, wszystko widzi… Lecz hojny i spełnia przyrzeczenia. Wszyscy będziemy prędko bogaczami, nawet Tun-Lee, chociaż w każdym porcie, gdy wyjdzie na brzeg, zgrywa się w karty i kości. Hazardowny kuk!

– Załoga zgodnie z sobą żyje? – wypytywał dalej sztorman.

– Jak Bóg da! – odparł niepewnym głosem bosman. – Na brzegu – to dobrze, ale po trzech, czterech miesiącach pływania różnie bywa… Dzieją się nieraz straszne rzeczy… Gdyby nie kapitan… Ale sami, sztormanie, ujrzycie to… wkrótce…

– Jaka przyczyna niezgody? Powiedzcie, bosmanie!

– Sami dowiecie się… – szepnął, podnosząc szerokie bary. Ciężko wzdychając, marynarz z tajemniczą miną zaczął zapalać fajkę.

Już mam do rozwiązania dwie zagadki: nocne ładowanie „Witezia" na pełnym morzu i przyczynę swarów. Jak na pierwszy dzień mego urzędowania – to dostatecznie! – pomyślał Pitt i ruszył do miasta.

PIERWSZE ZAGADKI

Po zachodzie słońca na „Witeziu" zawrzała robota. Jacyś Grecy, zabawnie mówiący po francusku, kręcili się po pokładzie. Zapracowana załoga wyciągała za pomocą kranów zawartość rumu. Na dziobie i wzdłuż burt statku powoli wyrastała góra z pustych beczek, skrzyń, zwojów lin, łańcuchów, żaglowego płótna, żelaznych sztab, gumowych worków z solą i cukrem i innych, nieraz nie znanych Pittowi przedmiotów. Nareszcie jednak bardzo głęboki i pakowny rum „Witezia" został zwolniony. Pitt zobaczył wtedy magazyny umieszczone pomiędzy żelazną, burtą a drewnianym wewnętrznym oszyciem szonera; były napełnione węglem.

W tej chwili rozległ się przeciągły gwizdek i głos kapitana:

– Wszystkie zmiany na pokład! Szychtować!

Marynarze wydobywali się po zwisających drabinkach z głębokiego wnętrza „Witezia" i tylko bosman został przy przedniej windzie.

– Co mam robić, kapitanie? – zapytał Pitt, podnosząc się na mostek.

– Tymczasem nic! – odparł Nilsen. – Teraz będziemy szychtowali, to znaczy ładowali towary. Wasza robota zacznie się w nocy, mister Siwir.

Pitt miał już na języku zapytanie o rodzaj ładowanych towarów, gdy z głośnym sapaniem do burty szonera podszedł niski, czarny holownik i straszliwie dymiąc, podprowadził dużą krypę ze stojącymi na pokładzie skrzyniami.

Znajdujący się na jej pokładzie Grek wygramolił się na dek „Witezia".

– Ładujcie! – krzyknął, machnąwszy kapeluszem w stronę bosmana.

– Sztormanie! – mruknął Nilsen. – Sprawdźcie ilość i rodzaj towarów, żeby później z tymi Grekami nie było jakiej hecy.

Pitt zbiegł na dół i wziął od bosmana dużą plikę papierów i rachunków. Z ciekawością przeglądał je. Na pozór wszystko było w porządku. „Witeź" przyjmował na pokład ładunek tkanin, skóry, obuwia, towarów aptekarskich, galety, konserwy, mąkę, makaron, sól i inne zupełnie zwyczajne rzeczy.

Pitt skontrolował ilość towarów, zmusił Greków do pokwitowania wagi nadanych do transportu przedmiotów i zażądał, aby podpisami swymi, zaświadczonymi w kancelarii portowej, stwierdzili rodzaj każdej ze skrzyń, oznaczonych znakami właścicieli.

– Teraz wszystko w porządku! – rzekł, podchodząc do kapitana. – Nie odpowiadamy za nasz ładunek. Nie potrzebujemy wiedzieć, co się w nim zawiera, bo mamy podpisy nadawców.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: