Jupe zmarszczył czoło. Podszedł do drzwi i położył na nich dłoń. Drewno było ciepłe. Ujął za klamkę, która była jeszcze cieplejsza, i ostrożnie otworzył drzwi.
Natychmiast hałas stał się niemal ogłuszający. Wielka chmura dymu wdarła się do pokoju, dławiąc chłopców.
– O rany! – krzyczał Pete.
Jupe zatrzasnął drzwi, opierając się o nie całym ciężarem ciała.
– Hol! – krzyknął. – Cały hol płonie!
Dym przeciskał się teraz przez szpary wokół drzwi i ciągnął ciężką smugą ku otwartemu oknu. Wychodziło ono na wąski chodnik między budynkami. Jupe uchwycił kratę w oknie i próbował ją wypchnąć wołając:
– Na pomoc! Na pomoc! Pożar!
Nikt nie odpowiadał, a żelazne pręty nie ustępowały.
Bob złapał metalowe krzesło i wsunął je między pręty. Obaj z Pete'em usiłowali wyłamać nim kratę. Krzesło jednak tylko się wygięło i odpadła mu noga.
– To beznadziejne! – zawołał Jupe z biura pana Greara. – Telefon nie działa i nikt nie słyszy naszych krzyków. Pobiegł z powrotem do drzwi.
– Musimy się stąd wydostać, a to jest jedyna droga. Ukląkł i uchylił drzwi. Dym wdarł się przez szparę. Bob zakaszlał, Pete'owi zaczęły łzawić oczy. Obaj przykucnęli obok Jupe'a i wyjrzeli na korytarz. Wypełniał go dym, zwarty jak mur. Czerwone płomienie tańczyły po ścianach i wysuwały jęzory na klatkę schodową.
Jupe odwrócił głowę i wciągnął głęboko powietrze, co zabrzmiało jak szloch. Potem ruszył naprzód, wstrzymując oddech. Lecz nim zdążył przekroczyć próg, poryw gorącego powietrza pchnął go niczym gigantyczna ręka. Uchylił się, cofnął i zatrzasnął drzwi.
– Nie mogę – szepnął. – Nikt nie jest w stanie przejść przez ten ogień! Nie ma stąd wyjścia! Jesteśmy uwięzieni!
Rozdział 2. Ranny człowiek
Przez chwilę wszyscy milczeli. Potem Pete zaczął się krztusić.
– Ktoś chyba zobaczy dym i wezwie straż pożarną – wysapał. – Po prostu ktoś musi ten pożar dostrzec!
Jupe rozglądał się niespokojnie po pokoju. Zauważył coś, co mogło być wybawieniem. Pod długim stołem, na którym chłopcy składali i sortowali listy, była klapa w podłodze.
– Patrzcie – wskazał ją Jupe – tam musi być piwnica. Powietrze powinno być tam lepsze.
Chłopcy błyskawicznie odsunęli stół od ściany. Pete otworzył klapę i oczom ich ukazała się piwnica o ceglanych ścianach. Jej podłoga z ubitej ziemi znajdowała się ponad dwa metry poniżej poziomu parteru. Poczuli zapach ciężkiego od wilgoci i zgnilizny powietrza, ale się nie wahali. Pete opuścił się w dół, uczepiony krawędzi otworu, po czym zwolnił uchwyt i zeskoczył na dno. Dwaj pozostali chłopcy poszli w jego ślady. Gdy wszyscy trzej znaleźli się już w piwnicy, Bob stanął na ramionach Pete'a i zamknął klapę.
Stali w ciemnościach, nasłuchując z napięciem. Wciąż dobiegało ich buzowanie ognia. Byli tu bezpieczni, ale na jak długo? Jupe widział oczami wyobraźni, jak płomienie ogarniają piętro i palą dach. Co się stanie, kiedy dach się zawali do wewnątrz? Czy strop nad nimi wytrzyma spadające nań i płonące belki? A jeśli nawet wytrzyma, kto będzie mógł przejść przez ogień, żeby ich odszukać w piwnicy?
– Hej! – Pete złapał Jupe'a za rękę. – Słyszysz?
Z oddali dobiegł dźwięk syreny.
– Nareszcie! – wykrztusił Bob.
– Pospieszcie się, strażacy! – błagał Pete. – Nie dajcie nam tu spędzić całej nocy!
Odgłos syreny był coraz bliższy i bliższy. Było ich też coraz więcej. Potem jedno po drugim ustawało ich przeraźliwe wycie,
– Na pomoc! – krzyczał Pete. – Hej, ludzie! Na pomoc!
Czekali. Po minutach, które zdawały się wiecznością, usłyszeli gwałtowne huki i trzaski.
– Założę się, że to okno – powiedział Bob. – Wyłamują kratę z okna!
Na strop nad nimi chlusnęła woda. Jupe poczuł wilgoć na twarzy, rękach i ramionach. W dół zaczęły spływać strumyki brudnej wody.
– Utoniemy! – wrzasnął Pete. – Przestańcie! Jesteśmy tu na dole!
– Otwórzcie klapę! – krzyczał Bob.
Klapa uniosła się ze skrzypieniem. Do piwnicy zajrzał strażak.
– Są tutaj! – zawołał. – Znalazłem te dzieciaki!
Skoczył w dół. Szybko podsadził Boba, którego złapał drugi strażak i potykającego się odesłał do okna. Krata była usunięta, a przez parapet przerzucono dwie taśmy sikawek. Bob wdrapał się na okno i przelazł na wąski chodnik.
Uszedł zaledwie parę kroków, gdy za nim znalazł się Jupe, a dalej Pete i strażak, który wyciągnął ich z piwnicy.
– Nie zatrzymujcie się! – komenderował jeden ze strażaków. – Idźcie szybko! Dach może się zapaść w każdej chwili!
Chłopcy pobiegli dalej ulicą. Była zablokowana wozami strażackimi. Chodnik zalegały splątane węże sikawek.
– Dzięki Bogu nic wam się nie stało! – pan Grear biegł do nich, ściskając w rękach papierową torbę z pieczonymi kurczakami.
– Hej, panie, proszę się cofnąć! – krzyknął strażak.
Pan Grear wtopił się w tłum, który zebrał się po drugiej stronie ulicy.
Chłopcy podeszli do niego.
– Nie chcieli mnie do was puścić. Powiedziałem im, że tam jesteście, ale mnie nie puścili – mówił w oszołomieniu.
– Nic nie szkodzi, proszę pana. Uratowano nas – powiedział Jupiter.
Wziął z rąk starszego pana torbę z kurczakami i pomógł mu usiąść na niskim murku przed małym centrum handlowym.
– Panie Grear! Panie Grear!
Chłopcy się obejrzeli. Klucząc i przeciskając się spiesznie między gapiami, zmierzał do nich pan Thomas.
– Panie Grear, co się stało? Zobaczyłem dym. Jadłem w pobliżu obiad i w pewnej chwili zobaczyłem ciemną chmurę. Jak doszło do tego pożaru? Nim pan Grear zdołał zrozumieć, o co Thomas go pyta, zza rogu wyszedł spiesznym krokiem Beefy Tremayne. Po piętach deptał mu jego wuj, a pochód zamykała pani Paulson.
– Panie Grear! – wołał Beefy. – Nic się panu nie stało? Cześć, chłopcy, wszystko w porządku?
– W porządku – zapewnił go Pete.
Beefy przykucnął obok pana Greara.
– Zatelefonowałbym do pana, ale zbyt się martwiłem o chłopców – powiedział Grear.
– Zobaczyliśmy dym z mieszkania i zaraz przybiegliśmy – odrzekł Beefy.
Po drugiej stronie ulicy podniósł się krzyk. Strażacy uciekali spod budynku na łeb na szyję. Po chwili dach się zawalił z hukiem. W niebo strzeliły płomienie. Grube mury starego domu wciąż stały, ale strażacy nie zajmowali się już nimi. Skierowali sikawki na dachy i ściany budynków po obu stronach płonącego gmachu.
Jupe spojrzał na panią Paulson i zobaczył, że płacze.
– Proszę nie płakać – mówił Beefy. – Nie trzeba, to przecież tylko budynek.
– To wydawnictwo pańskiego ojca! – łkała pani Paulson. – Był taki z niego dumny!
– Wiem, ale to tylko dom. Dopóki nikt nie jest ranny… – Beefy urwał i spojrzał pytająco na chłopców.
– Myśmy wyszli ostatni – odpowiedział Bob. – Nikomu nic się nie stało.
– To najważniejsze – Beefy uśmiechnął się z trudem i zwrócił się do pani Paulson. – To nie jest koniec Amigos Press. Daleko do tego. Nasze książki są bezpieczne w magazynie, a klisze zachowane w składzie. Mamy nawet rękopis Bainbridge.
– Doprawdy? – zapytała pani Paulson.
– Tak. Schowałem go do teczki i zabrałem ze sobą do domu. Nie jest więc tak źle i…
Beefy urwał. Ulicą nadchodził mężczyzna z ręczną kamerą.
– Och, telewizja robi reportaż z pożaru. Poszukam lepiej telefonu.
– Po co? – zapytał William Tremayne.
– Chcę zatelefonować do Marvina Graya, żeby mu powiedzieć, iż rękopis panny Bainbridge jest zabezpieczony. Jeśli ogląda wiadomości, może pomyśleć, że manuskrypt spłonął wraz z Amigos Press.
Beefy odszedł na stację benzynową na rogu ulicy. W tym momencie Jupiter zauważył nadchodzącego z naprzeciwka człowieka. Jego twarz była biała jak płótno. Na głowie miał silnie krwawiącą ranę.
– O Boże! – wykrzyknął Pete.
Wzdłuż policzka mężczyzny ciekła krew i wsiąkała w przód jego koszuli.
– Co to, na litość boską… – powiedział William Tremayne.