– Co to? – zezłościł się, wymiatając resztki trawy z uszu. Gadający grobowiec? Film z czasów, gdy powstawały pierwsze horrory w rodzaju doktora Mabuse? – Opanował się i przykucnął, przykładając ucho do szpary. – Gadają? Czy to nieboszczycy? – poczuł podmuch zimna. Z grobowca wiało. Nie tylko grozą. Wstał i cichutko, na czworakach, obszedł budowlę ze wszystkich stron. Od frontu, na czarnej wypolerowanej płycie widniał złoty, zatarty napis: grobowiec rodziny Whitehouse’ów. I data: 1902 rok. Żelazna krata przylegała ciasno. Nie dała się odsunąć. Ale, co zauważył, gdy tylko dłonią dotknął prętów – głosy umilkły. Ucichł także wentylator. Wokół zapanowała doprawdy grobowa cisza. Jeśli nie liczyć cichych kroków w alejce. Bob błyskawicznie odskoczył w gęste krzaki. Poczuł zapach gorzkich ziół łaskoczących mu usta i kark. Zatkał palcami nos, żeby nie kichnąć. Bał się wysunąć głowę. Drżącymi palcami ustawiał ostrość w lornetce. Kroki zbliżały się. Zza gipsowej figury ze złotą niegdyś lirą, z której zostały tylko dwie nogi i fałda szaty, wyszedł młody, wybrylantowany mężczyzna podobny do Ala Capone’a z czasów prohibicji.

– Roberto Montalban! -zaszemrał Bob, czując ciarki przebiegające mu po grzbiecie. – Co on tu robi? Czyżby szykował się czyjś pogrzeb? Najpierw Juanita, a teraz Roberto?

Mężczyzna wyjął przedmiot przypominający telefon komórkowy. Wcisnął kilka guzików, odczekał i powiedział w pustą przestrzeń.

– Montalban.

Zgrzytnęła krata. A raczej, mówiąc dokładniej, zaszemrała. Przesunęła się o dwa metry, odsłaniając wejście.

– Hasło? – zabrzmiał głuchy głos niczym ze środka trumny.

– Baretta.

Krata, tym razem bezszelestnie, zajęła pierwotne miejsce. Jakby nikt nie wszedł do tajemniczej szkockiej warowni, gdzie składowano zacne zwłoki ludzi z rodu Whitehouse’ów. Od stu lat!

Bob wyjął z kieszonki zieloną kredę i wyrysował wyraźną koniczynkę oraz znak +. Plus oznaczał obiekt końcowy. Ten poszukiwany. I znaleziony. Gdy się podnosił, poczuł na plecach złowróżbne dotknięcie. Takie, jakie czują ofiary, gdy im się przytknie lufę pistoletu. To BYŁ pistolet. Padając, poczuł silną woń macierzanki i piołunu.

Crenshaw tkwił już od godziny przed hotelem “Grazia Piena”. Signora Pergola wystawiała twarz i grube, opuchnięte stopy na ostatnie promienie październikowego słońca. Jej małe, wyplatane krzesełko skrzypiało przy każdym ruchu. Ulicą z rzadka przejeżdżały samochody, pędzili mali chłopcy na rolkach, a dwie dziewczyny o pięknych oczach tęsknie oglądały się za młodzieńcami. Było pustawo, nudno i potwornie duszno. Pete wściekał się w duchu na zadanie, które sam sobie wymyślił.

– Niech się coś dzieje! – szeptał, drepcząc tam i z powrotem po skwerku. – Zwariuję tu!

Autobus o brudnych, zabazgranych oknach zatrzymał się na wprost hotelu. Siedzący za kierownicą człowiek wrzasnął w kierunku pani Grazielli.

– Presto! Pardone!

Pete przystanął. Nie zrozumiał okrzyków, ale coś w wyglądzie autobusu go uderzyło. Te okna z zamalowanymi szybami. Niby nic. Zwykłe graffiti z biednej dzielnicy, reklama mydła w płynie i naga, biała dziewczyna pod palmą. Rysunki dość paskudne, w niewybrednym kolorze. I nikt nie wysiadał.

Crenshaw postanowił przyjrzeć się zjawisku z bliska. Zdążył akurat, gdy z holu hotelowego wyjrzał signor Vincenzo Pergola. Grubas skinął kierowcy. A potem zaczął się ruch. Otwarto jedno wyjście, ale Pete’owi nikogo nie udało się dostrzec. Obsługa z hotelu rozpostarła w poprzek chodnika coś na kształt parawanów. Co wynoszono lub kto wysiadał, pozostało tajemnicą. Ludzie uwijali się, stary milcząco oblizywał wargi, a pani Graziella nerwowo biegała z prawa na lewo. I z powrotem. Pete żałował, że oddał lornetkę Bobowi. Nie pozostało mu nic innego, jak przejść na drugą stronę ulicy i na własne oczy sprawdzić, co się dzieje. Już stawiał stopę na jezdni, gdy coś go powstrzymało. Zza węgła wyszedł… Mortimer. We własnej eleganckiej osobie. Przystanął na chodniku, tuż za tylnym kołem autobusu, i bezgłośnie poruszał ustami, jakby coś liczył.

– O, do diabła! – zaklął Pete, kryjąc się za pniem akacji. – Przyszedł tu, by śledzić poczynania rodziny Pergola, czy też… by coś sobie przypomnieć?

Mortimer potarł czoło, robiąc w tył zwrot. I wtedy przy krawężniku zatrzymał się samochód. Wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn i siłą wciągnęło go do środka. Zanim Pete przeskoczył jezdnię, zielone auto odjechało.

Trzy, dwa, litera “T” i “A” – notował Pete na świstku wyjętym z kieszeni. Bob musi sprawdzić w rejestrze wozów. Po raz pierwszy pożałował, że nie ma telefonu komórkowego. Piekielna elektronika! Zawsze jej nienawidził! Tych wszystkich komputerów, dysków, portali i Internetu! Ale brak telefonu… Spojrzał w prawo. Nic. W lewo. Też nic. Żadnej budki, żadnego publicznego aparatu. Z hotelu? – pomyślał. – Nie! Rozpoznają go! Jeszcze raz zerknął na stojący autobus, który właśnie ruszał. Zjeżdżał w dół, mijając czerwone bugatti z lat trzydziestych. Pete zapatrzył się na sportową sylwetkę wozu. Jeden z tych egzemplarzy, który powinien stać w muzeum, a nie jeździć po wybojach nędznej dzielnicy. Nawet nie zauważył, że za czerwonym czai się… stary ford Jupitera.

– Pete!

Crenshaw obudził się. Dopadł otwartych drzwiczek.

– Jupe? Co tu robisz?

– Tropię. Łysego w czerwonym bugatti. Dał mi nieźle popalić! Mój staruszek nie ma tylu koni mechanicznych. Bob zadzwonił do Kwatery Głównej, że w Palermo Travel został Solo Catalucci. Postanowiłem śledzić faceta. Ale przyjechał do naszego hotelu.

– Tu się coś działo – Pete w skrócie zrelacjonował historię dziwnego autokaru i zachowanie ludzi. – Wyglądali, jakby coś wynosili w ukryciu.

– Przemyt broni? – zastanowił się Jupiter. – Bez sensu. Robiliby to raczej nocą…

– Nocą policja jest bardziej wyczulona. Jedźmy stąd, Jupe. Zapomniałem ci powiedzieć, że porwano pana myszka! Widziałem to na własne oczy!

Jupiter pokręcił głową.

– Mam dwie teorie: myszek zadarł z Włochami z hotelu albo z mordercą Clarissy Montez. I dziennikarza. Albo ze wszystkimi naraz. Tylko nic o tym nie wie, ponieważ stracił pamięć!

W Kwaterze Głównej nie zastali Boba.

– Gdzie on się włóczy? – zdziwił się Pete. – Tyle rzeczy trzeba sprawdzić w komputerze. Choćby numer zielonego samochodu! Ja nie potrafię się włamać do systemu służb miejskich. A ty?

Jupiter ogryzał kurze udko.

– Zwariowałeś? Tylko Andrews to umie. Ale spójrz! Znów poczta do ciebie. Sprawdzę.

Zbliżył twarz do ekranu i zgłupiał. Pete też oddychał przez nos, jakby nagle złapał katar stulecia.

– Widzisz to samo, co ja?

Pete z rozmachem usiadł na podłodze. Nie wierzył własnym oczom.

“Mamy waszego człowieka, jeśli nie przestaniecie wścibiać nosa w nie swoje sprawy, zginie!”

Jupiter nerwowo oblizywał wargi. Udko wypadło mu z ręki i spadło pod krzesło. Nawet się nie schylił.

– Mają Boba. Kto?

– Ci z hotelu. Na pewno nie Mortimer, bo jego też porwano.

Jupiter Jones próbował odzyskać zimną krew. Teraz to już mu wleźli na najczulszy odcisk. A Pierwszy Detektyw nie da sobie dmuchać w kaszę. Nigdy! Złość sprawiła, że pięści same się zacisnęły.

– Chcecie wojny? – wrzasnął strasznym głosem. – To ją będziecie mieli!

Pete zerwał się na równe nogi.

– Jupe, ja z tobą! Jeśli coś się stanie Bobowi, rozwalę całą włoską mafię! A dzielnicę zrównam z ziemią i przekopię! Jak mi Bóg miły!

Ale Bóg nie zawsze miesza się do ziemskich spraw, toteż po długiej naradzie postanowili zawiadomić Mata Wilsona.

Niestety. Posterunek był pusty. W gabinecie “szeryfa” stała szklanka po piwie i dwie popielniczki pełne petów. W pokoju Lawsona spał kundel zwany przez policjantów Kapralem. Rozszczekał się na widok chłopców.

– Do diabła! Jak potrzeba, to ich nie ma! – syknął Jupiter, z hukiem zatrzaskując drzwi. Stał w korytarzu pomalowanym olejną farbą w kolorze duszonej wołowiny i gorączkowo myślał.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: