– Śmierć! – ryknęła strasznym głosem. – Śmierć!

Bob z przerażenia osunął się z puf. Fiknął głową do przodu i przez kilka sekund znajdował się pod stołem okrytym długą, aksamitną serwetą. To wystarczyło, żeby coś zobaczył. I czegoś dotknął.

I żeby zwiał tak prędko, jak tylko to było możliwe.

Jupiter Jones nie przekroczył progu hotelu “Grazia Piena”. Stał ukryty za pniem pokracznej akacji, jakie rosły jeszcze w tym starym zakątku miasta. Przypatrywał się grubasowi – właścicielowi siedzącemu na stołeczku i wyraźnie obserwującemu ulicę.

– Zupełnie jak stary traper przed chatą z bali w Górach Skalistych! – wymruczał. – Ale tam człowiek czeka z dubeltówką na niedźwiedzia grizli. A ten tu? Na co czeka?

Gruby odwrócił się w stronę wejścia.

– Graziella! – ryknął. – Gdzie moje cappuccino? Zaraz będzie autobus!

Stara wychynęła z holu, trzymając w dłoniach filiżankę. Była mała, gruba, na klockowatych nogach obutych w filcowe papucie.

– Nie wrzeszcz! – huknęła. – Masz swoją kawę! Wrócił ten tam… z osiemnastki?

Jupiter Jones nadstawił uszu. Na szczęście oboje byli nieco przygłusi. I, na szczęście, mówili po angielsku.

– Wrócił. Zapisałem, jak kazano. Ale nie wiem, gdzie był. Boję się, że to kłopotliwy gość. Może sprawić zamieszanie. A autobus…

Stara wzruszyła ramionami. Jej ciemnoczerwone włosy lśniły w słońcu.

– Autobus przyjedzie o czasie. Roberto się tym zajmuje. Nie panikuj, amore mio. Wracam do kuchni. Potrzebny będzie gar zupy!

Jupiter Jones wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę. Z drugiej ogryzek ołówka. Zapisał kulfonami: Roberto? Autobus? Zupa? – z wielkimi znakami zapytania. Obejrzał się, słysząc tupot.

Środkiem ulicy, nie zważając na pojazdy, gnał Bob. Jupiter odlepił się od akacji.

– Hej, Bob! – zamachał dłonią. – Jestem tutaj!

Andrews przygalopował, nie mogąc złapać tchu.

– Tam, tam… ooona…

Pierwszy Detektyw szybko ocenił sytuację. Właściciel hotelu wciąż sączył cappuccino, niczego nie zauważywszy.

– Dobra, Bob – szepnął do ucha przyjacielowi. – W tył zwrot i cichutko, powolutku weźmiemy kurs na kiosk z hot dogami. Rozumiesz?

Bob ochłonął na tyle, by skinąć głową. Gdy już byli poza zasięgiem wzroku hotelarza i kanciapy Clarissy Montez, Andrews odzyskał mowę.

– Ona ma pod stołem cały arsenał – zahuczał, wycierając nos.

– Co?

– Pistolety maszynowe, broń krótką, skrzynki amunicji…

Jupiter poczuł straszny głód.

– Zapłaciłeś za wróżenie?

– Co? – Bob wytrzeszczył oczy – ja ci mówię, że ona ma pod stołem…

– Słyszałem – warknął Pierwszy Detektyw. – Masz może te dziesięć dolarów?

Oszołomiony Bob sięgnął do kieszonki. Banknot zaszeleścił mu w palcach.

– O, do diabła! – wyszeptał. – Z tego wszystkiego zapomniałem zapłacić.

– I bardzo dobrze – odetchnął Jupiter. Podszedł do wózka. – Dwa hot dogi z podwójną musztardą, sałatą i pomidorem – zażądał. – Masz, jedz.

Bob wyciągnął rękę.

– Ale ja ci opowiadałem…

Jupiter Jones mrużył oczy. Musztarda delikatnie szczypała podniebienie. Bułka była chrupiąca, a parówka taka, jak być powinna: gorąca i soczysta. Chwilowo nic nie mogło zmącić sielanki.

– Wiem, Bob – powiedział po dłuższej chwili, oblizując palce. – Wiem, co wróżka ma pod stołem. I to mnie niepokoi. Mówiła coś, zanim… no, zanim zwiałeś?

– Tak. Chyba coś o nas wie. Mówiła, żebym nie ścigał brodatego faceta. Bo grozi śmierć.

Jupiter wyrzucił zatłuszczony papier. Uśmiechnął się ciepło.

– Teraz wiem, Bob, że Mortimer jest w prawdziwym niebezpieczeństwie. I że my, tylko my, możemy temu zaradzić. Więc mówisz, że ma pod serwetą cały arsenał?

Bob wsiadał do starego forda.

– Tak. Rozpoznałem karabiny maszynowe. I kilka sztuk broni krótkiej. Miałem tylko parę sekund, Jupe. I było ciemno jak w grobie. Ale mimo to rozpoznałem. Ona nawet pachnie…

– Kto? Clarissa Montez?

– Głupi! – warknął Andrews. – Broń. Żelastwo. Ma taki charakterystyczny zapach. Smar… czy co innego.

Wyjeżdżali z włoskiej dzielnicy. Jupiter zamyślony, Bob wciąż owładnięty strachem.

– To wszystko nie ma sensu – powiedział Pete, gdy parę godzin później spotkali się w Kwaterze Głównej. – Wróżka zamieszcza ogłoszenie w Internecie, a pod serwetą ma cały arsenał? Po co? Żeby zabijać własnych klientów, jeśli nie zapłacą dziesięciu dolarów? To się, panowie detektywi, kupy nie trzyma!

Jupiter Jones skubał wargę.

– Na pierwszy rzut oka rzeczywiście – westchnął – bez sensu. Ale wyczuwam pewne powiązania.

– Jakie?

– Hotelarz czekał na autobus. I to nie miejski, bo żaden tamtędy nie jeździ. Przemyt? Wspólnie z Clarissą Montez?

– Wróżka przywódczynią gangu? Autobusy pełne Czerwonych Brygad? Albo mafii chińskiej zwanej Triadą? – Bob prychał niczym rozwścieczony kot. – Stół jest okrągły. Olbrzymi. Serweta z frędzlami sięga ziemi. Można tam schować pułk piechoty morskiej. Albo lotniskowiec.

– Po co? – drapał się w głowę Crenshaw.

– Punkt przerzutu broni? Szkoda, że tak szybko zwiałeś. Bob. Teraz ona wie, co zobaczyłeś. Może kazać nas śledzić.

– Najpierw to my będziemy śledzić ją! – wycedził Jupe. – Wiem, co zrobimy!

– Co?

– Pete namówi Vanessę, żeby poszła sobie powróżyć. Nikt nie będzie podejrzewał młodej, ładnej dziewczyny, że idzie na przeszpiegi.

ROZDZIAŁ 3. GDZIE SIĘ PODZIAŁ MORTIMER?

Ale zanim uszczęśliwiona perspektywą poznania własnej przyszłości Vanessa przekroczyła próg wróżki, nastąpiło wiele innych zdarzeń.

– Chcę go zobaczyć na własne oczy – stękał Pete, robiąc przysiady.

– Kogo? – zezłościł się Jupiter Jones. – Przestań trząść podłogą. Mózg mi chlupocze!

– Chcę zobaczyć ten arsenał – Crenshaw usiadł na chwilę. – Dziś w nocy.

Bob o mało nie zemdlał.

– To… to jakby o północy wejść na cmentarz!

Pete wzruszył ramionami. Był pragmatykiem. Nie wierzył w duchy, astralne zjawy, wilkołaki i tym podobne brednie.

– Pójdę z Jupiterem. Ty będziesz miał na oku Mortimera. Może wreszcie wyjdzie z hotelowej nory. Powtarzam: dziś o północy.

Pierwszy Detektyw poczuł zapach sławy. Nic nie miał przeciwko nocnym podchodom, jak wiadomo, włoska dzielnica nie chodzi spać z kurami jak reszta mieszczańskiego Rocky Beach.

– Dobrze. Uprzedźcie w domu, że znikamy. Inaczej zadzwonią w desperacji do Mata Wilsona na posterunek policji. A tego bym nie ścierpiał. Nie na początku śledztwa.

Punkt dwunasta zaparkowali na placu Trzech Wiązów. Pod jedną z akacji, bowiem wiązy zostały wycięte chyba już za czasów pierwszych osadników. Ze dwieście lat temu.

– Jupe, weź latarki, noktowizor, sznur i kolorową kredę – Pete rozkazywał niczym prawdziwy przywódca. I choć nie całkiem to się podobało Pierwszemu, musiał oddać sprawiedliwość Crenshawowi. Tylko on potrafił pokonać najtrudniejsze zamki, zabezpieczenia przeciwwłamaniowe i wszelkie inne alarmy. I to wyłącznie za pomocą paru sprawnie zgiętych drutów, obcążków i pilnika do paznokci, gwizdniętego mamie z kosmetyczki.

– A ja? – niepokoił się Bob. – Mam pójść do pokoju osiemnastego?

– Ani się waż! – mruknął Jupiter, nurkując w przestronnym bagażniku starego forda. – Obserwuj. W knajpach jest pełno ludzi, gra muzyka, nawet dzieci jeszcze nie śpią. Udawaj turystę, łaź od rogu do rogu, nie spuszczając oczu z holu hotelowego.

– Tylko tyle?

– Aż tyle.

Pete przyglądał się przez noktowizor drzwiom prowadzącym z ulicy wprost do wróżebnego sanktuarium CIarissy Montez.

– Szklane tafle. Zamek zwykły. Sekunda i jestem w środku. Światła nie ma.

– A na górze? – zastanowił się Jupe. – Tuż nad sklepem, czy jak go zwać, jest mieszkanie. W jednym z okien jasno.

– No tak – Pete wzruszył ramionami – możliwe, że sławna wróżka ma na górze prywatne mieszkanie. To nawet wygodne. Ale nie sądzę, żeby chciała zejść teraz na parter.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: