Otworzywszy maszynę mąż spojrzał na nią zachłannie i najwyraźniej zbaraniał. Co u licha, nie wiedział, że ma w domu maszynę do szycia? Pierwszy raz w ogóle znalazł się w tym pokoju?… Przyglądał się jej przez chwilę w jakimś osłupiałym przygnębieniu, następnie gwałtownie zatrzasnął i znów się rozejrzał. Okulary mu dziko błyskały, włos miał po tym drapaniu zmierzwiony, ruchy nerwowe i razem wziąwszy robił dość niepokojące wrażenie. Wariat, nic innego. Chryste Panie, podstępem zamknęli mnie w tym domu z wariatem…!
Wariat wyraźnie czegoś szukał. Otwierał drzwiczki owej kobyły na całą ścianę, trzaskał szufladami, coś przesuwał, wreszcie ucichł poza moim polem widzenia. Albo znalazł, albo zrezygnował z szukania. Wylazłam zza schodów i zajrzałam do pokoju. Szaleniec stał w kącie, ręce założył do tyłu i kiwał się na stopach w przód i w tył. Na obliczu malowała mu się tępa rozpacz. Cóż mu zginęło takiego, na litość boską, co ta zołza przed nim schowała?!…
Kończyłam jeść kolację, kiedy pojawił się w drzwiach kuchni. Od razu tknęło mnie złe przeczucie.
– Chciałbym dostać igłę z nitką – powiedział posępnie i nieżyczliwie.
Kolacja utknęła mi w gardle. Zrozumiałam, czego szukał, igła z nitką, kretyńskie wymaganie! Ciekawe, skąd mu wezmę, diabli wiedzą, gdzie je Basieńka umieściła, pewnie w pralce… Żadne przybory do szycia, poza maszyną, nie wpadły mi w oko, nie zacznę ich przecież teraz szukać przy nim w niewłaściwym miejscu.
– Z jaką nitką? – spytałam, żeby zyskać na czasie.
– Czarną i białą – odparł po krótkim, ponurym namyśle. – I agrafkę. Dwie agrafki.
– To weź je sobie. Czy ja ci zabraniam?
– Nie będę grzebał w twoich rzeczach – powiedział z urazą. – Niech stoi na wierzchu, to będę sobie brał sam. Chowasz nie wiadomo gdzie. Proszę o igłę z nitką.
Omal nie wyrwało mi się, że to nie ja, tylko Basieńka. Rzeczywiście, chowała nie wiadomo gdzie…
– Jutro – warknęłam wrogo. – Od szycia po nocy oczy się psują.
– Może być jutro, ale rano.
Bez mała pół nocy spędziłam na szukaniu. Zgodnie z moimi przewidywaniami szufladki maszyny do szycia zawierały wszystko, tylko nie to, co powinny. W jednej znajdowało się mnóstwo korków od butelek i, o dziwo, pasujący do nich korkociąg, w drugiej kredki, ołówki, długopisy i piórka do tuszu. W służbówce gosposi odkryłam krawiecki centymetr i spinki pościelowe. Po przyborach do szycia nie było nigdzie śladu ni popiołu. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko dokonać nazajutrz stosownych zakupów w pasmanterii i suma pięćdziesięciu tysięcy złotych za te wszystkie udręki przestała mi się wydawać wygórowana.
O poranku zimnym głosem powiadomiłam męża, że czarne i białe nici wyszły, zostały tylko różowe, a skoro nie ma nici, to igły mu na nic. Kupię nieco później i dostanie po południu. Przyjął informację bez protestu, ale z bardzo ponurym wyrazem twarzy.
Kupując przy okazji kosmetyki, zastanawiałam się, czy w miejsce mydła nie powinnam nabyć na przykład ługu i otrębów. Przy tej ilości dziwactw Basieńki moje stosunkowo normalne postępowanie może mu się wydać podejrzane. Niewątpliwie Basieńka czuła się swobodniej, niemniej jednak jakiś głupi wybryk będę musiała wykombinować.
Otrzymawszy upragnione igły i nici w nowym pudełku z Cepelii, mąż nie okazał żadnego zdziwienia. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Ulga, jakiej doznałam po kolejnych wstrząsach, osłabiła mi władze umysłowe i nawet nie zastanawiałam się nad tym, że coś za łatwo to wszystko idzie…
Z kamiennym spokojem przyjęłam obecność rudego debila, siedzącego w kucki za oknem. Zaglądał do środka, patrzył mi na ręce, kiedy kontynuowałam kółka i półksiężyce i rytmicznie ruszał rozlazłą gębą. Albo żuł gumę, albo miał tik nerwowy. Zaczęło mnie to żucie w końcu trochę denerwować i z przyjemnością zażądałabym usunięcia go sprzed okna, ale nie byłam pewna, czy nie należy do inwentarza, i czy jego obecność nie jest czymś zwykłym i normalnym, a może nawet zgoła pożądanym. Pan Palanowski z Basieńką przeoczyli tyle rzeczy, że mogli przeoczyć i rudego debila.
Późnym popołudniem przekazałam mężowi skończony rysunek. Nie robił z nim ceregieli, zwinął w rulon, fachowo sprawdził, czy wzór pasuje ze wszystkich stron, owinął go sznurkiem i wezwał mnie gestem.
– Jedziemy – mruknął rozkazująco.
Właśnie w tym momencie dochodziłam do pocieszającego wniosku, że skoro nie rozszyfrował obłąkanego szachrajstwa do tej pory, nie rozszyfruje go nigdy i mogę się przestać przejmować. W odpowiedzi na rozkazujące mruknięcie jęknęło mi w środku. Dokąd, na litość boską, mamy jechać?! Co za zwierzę, dostał igły i nici, dostał rysunek, dostał nawet agrafki, czego się jeszcze czepia? Pan Palanowski o wojażach nie wspominał!
– No, jedziemy! – powtórzył mąż, bo siedziałam nadal przy stole, tępo wpatrzona w zlatujące mu okulary. – Na co czekasz?
– Dokąd? – spytałam tonem najgłębszego w świecie protestu i oburzenia.
– Jak to dokąd? Do Ziemiańskiego! Kto to jest Ziemiański, Chryste Panie…?!
– Nie chcę – powiedziałam stanowczo. – Jedź sobie sam.
Mąż już był w drzwiach. Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił.
– Zwariowałaś? Uważasz, że będę z tym latał po mieście i szukał taksówki? I co, z szablonem potem też mam latać? Cóż to za nowe fochy?
Ze zdenerwowania trochę straciłam głowę i podniosłam się z krzesła. Mąż ruszył po schodach na górę. Powoli zaczęłam iść za nim, nie mając pojęcia, co zrobić, bo przypomniałam sobie, że pan Palanowski coś tam jednak na ten temat mówił. W stadle państwa Maciejaków na gruncie prywatnym szaleje wojna, na gruncie urzędowym natomiast trwa pokój. Kultywowana między nimi wspólnota interesów zmusza mnie teraz do współpracy, powinnam go zawieźć do tego Ziemiańskiego, który najwidoczniej produkuje szablony z wzorów, jak mogę jednakże go zawieźć, skoro nie mam pojęcia, gdzie to jest! Gdybym chociaż wiedziała, w którą stronę należy ruszyć sprzed domu…! Mąż stał już na ostatnim stopniu schodów.
– Pospiesz się – powiedział niecierpliwie. – Trzeba zdążyć przed szóstą.
Oparłam się o poręcz na dole.
– To będzie za długo trwało – oświadczyłam trochę niepewnie. – Ja teraz nie mam czasu.
– Co to znaczy, nie masz czasu, wiedziałaś, że trzeba będzie zawieźć, nie po to go kończyłaś, żeby leżał!…
– Ochoty też nie mam…
Męża na chwilę zamurowało. Patrzył na mnie bezradnie, na twarzy ukazał mu się wyraz przerażenia, zleciały mu okulary, poprawił je, po czym nagle wpadł w furię.
– Nie będziesz mi tu wywracała wszystkiego do góry nogami! – wrzasnął. – Wiedziałem, że się wygłupiasz, ale nic z tego! Wsiadasz do samochodu i jedziemy natychmiast, pół godziny ci to zajmie, Czerniakowska nie leży na końcu świata! Wszystko zniosę, ale tego nie!!!
Machnął rękami, zaczepił rulonem o poręcz i o mało nie zleciał ze schodów. Zaniepokoiłam się, że zleci na mnie. Ryczał coś dalej, ale już nie słuchałam, bo dowiedziałam się najważniejszego. Wiem, dokąd mam jechać, ponadto wszystko się zgadza, prywatnie wojna a służbowo pokój, muszę go zawieźć posłusznie, po drodze ewentualnie plując jadem i nienawiścią. Możliwe, że Ziemiański ma jakiś szyld…
Nagle przypomniałam sobie, że przecież powinnam wiedzieć, gdzie to jest, bo już kiedyś tam byłam. W czasach kiedy robiłam podobne wzory, parę lat temu, zostałam jeden raz dowieziona do faceta, produkującego szablony z matryc, żeby coś tam u niego poprawić na rysunku. Oczywiście, że było to na Czerniakowie. Obok znajdował się warsztat wulkanizacyjny i w oczach został mi na zawsze widok jakiegoś elegancko ubranego osobnika, który usiłował podnieść koło, zamiast je toczyć. Udało mu się w końcu i niósł to koło w objęciach, okropnie stękając. Czegoś takiego się nie zapomina.
– Zamknij się – powiedziałam, przechodząc obok męża. – Przecież jadę.
Nim dojechałam na Czerniaków, pojęłam przyczyny, dla których samochodu używa Basieńka. Gdzieś w połowie Chełmskiej siedzący dotychczas spokojnie mąż nagle złapał się kurczowo za tablicę rozdzielczą i dziwnie zasyczał. Zdziwiłam się, bo na jezdni nic się nie działo, nie robiłam nic niezwykłego, jechałam normalnie bez żadnych przeszkód. Mąż dziko wytrzeszczył oczy, co dało się dostrzec nawet przez okulary.