Mąż odwrócił się od okna.

– Zimno mi w nogi – powiedział stanowczo. – Idiotyczny pomysł, żeby się kłócić w środku nocy. Chcę włożyć pantofle.

Klapiąc bosymi nogami godnie ruszył na górę. Po namyśle ruszyłam za nim, po papierosy, Razem wróciliśmy na dół.

– Pozbieraj to – rozkazałam. – Zrobię herbaty.

– Wolę kawy.

– Dobrze, zrobię kawy, tylko pozbieraj ten śmietnik.

Przystał chętnie, widząc w tym zapewne czas do namysłu. Kiedy wróciłam z tacą do pokoju, siedział na fotelu przy stole, posępnie wpatrzony w pudełko z nićmi.

– Czy ty w ogóle jesteś pewna tego, co mówisz? – spytał z rezygnacją. – Znaczy, że ja to nie ja?

Postawiłam tacę na stole między nami i również usiadłam.

– Na litość boską, chyba sam wiesz najlepiej, kim jesteś? Poza tym popatrz na mnie! Nie zauważyłeś różnicy? Poza tym gdzie masz okulary?

– Cholera. Wiedziałem, że jeśli wpadnę, to przez te parszywe okulary. Nie jestem przyzwyczajony…

– Czy ty w ogóle kiedykolwiek miałeś żonę?

– Nie. Bo co?

– No właśnie. Bobyś wiedział, że nie ma nieodpowiedniej pory na kłótnie z żoną. Środek dnia jest równie dobry jak środek nocy. Co to wszystko właściwie ma znaczyć?

Mąż machnął ręką, westchnął ciężko i nalał kawy mnie i sobie.

– Prawdę mówiąc, ja bym się chciał tego od ciebie dowiedzieć. Czy ty w końcu jesteś tą moją żoną, czy nie?

– Akurat tak samo, jak ty jesteś moim mężem. Odnoszę wrażenie, że wystawiono nas rufą do wiatru, i pojęcia nie mam, dlaczego. Uważam, że musimy się jakoś porozumieć.

Mąż trwał chwilę w zadumie, mieszając kawę.

– Ryzyk fizyk – zdecydował się nagle. – Tak mi się czasem wydawało, że coś tu zgrzyta, ale myślałem, że mam przywidzenia. Uprzedzali mnie, że ta żona jest szmyrgnięta i może mieć rozmaite wyskoki… Boję się ciebie jak cholera – dodał, spoglądając na mnie niepewnie.

Podobieństwo naszej sytuacji było uderzające. Identycznie to samo z nim, co i ze mną. Nagle wszystko stało się jasne.

– W razie czego co tracisz? – zaciekawiłam się życzliwie.

– Mieszkanie spółdzielcze M3 w plombie, jeśli rozumiesz, co to znaczy.

Rozumiałam. Kiwnęłam głową, nie kryjąc współczucia. Plomba oznacza w budowlanym języku budynek wstawiony między dwa inne, istniejące i przeważnie stare. Z różnych przyczyn trudno jest w czymś takim trzymać się ściśle normatywów i mieszkania bywają tu zazwyczaj większe i atrakcyjniejsze od innych. M3 w plombie może być luksusowym apartamentem, trafić na coś takiego to jest wyjątkowa okazja.

– Mogłem odkupić czyjś udział – wyjaśnił mąż. – Ale płatne natychmiast i gotówką. Miałem własne dwadzieścia tysięcy, brakowało mi pięćdziesięciu i ten Maciejak spadł mi jak z nieba. A tobie co dali?

– To samo co tobie plus pięćdziesiąt dolarów. Możesz się przestać bać.

– No dobra. Napijmy się jeszcze tej kawy i przestańmy się bać. To co teraz?

Sięgnęłam po cukier, zapaliłam papierosa i usiadłam wygodniej. Sama nie wiedziałam, co teraz. Rozwikłanie podstawowej zagadki sprawiło mi wprawdzie dużą ulgę, na jej miejscu jednakże ukazała się bliżej nie sprecyzowana ilość następnych, kto wie, czy nie bardziej niepokojących. Należało wyjaśnić przede wszystkim rzeczy proste. Mąż jakby nabrał życia i zaczął wyglądać znacznie sympatyczniej niż dotychczas. Porozumienie między nami pojawiło się nie wiadomo skąd i wydawało się zupełnie naturalne.

– Zacznijmy od początku – zaproponowałam. – Kto cię zaangażował i dlaczego? Rozwodzisz się ze mną?

– Mowy nie ma. Cholernie mi na tobie zależy, głównie dlatego, że robisz mi wzory i masz forsę w interesie. Maciejak mnie zaczepił, ten prawdziwy.

– Podobny do ciebie?

– Średnio. Ściśle biorąc, ja jestem blondyn, musiałem się ufarbować na czarno i zapuścić brodę. Brwi dorobili mi tą metodą, co to zasadzają włosy na łysej pale, jak będę chciał, to je mogę wyrwać. Chyba nie będę chciał. Ale nadałem mu się, bo figurę mam taką samą i znam się na flokowaniu. To znaczy, on jest cokolwiek chudszy, w związku z czym cholera mnie brała, bo mi się ciągle guziki urywały i koszule mnie cisnęły pod szyją, a kawałka igły z nitką nigdzie nie mogłem znaleźć. Po jakiego diabła tak to chowałaś?

– To nie ja, to Basieńka. Czekajże, a o co mu chodziło?

– Skomplikowane dosyć. Rozwieść się z tobą nie chcę, ale ty chcesz. Nie żyjesz ze mną i wykorzystasz pierwszą okazję, więc muszę być czysty jak łza. A on sobie poderwał panienkę i chciał wyjechać na wczasy. Tak zwyczajnie nie mógł, bo ty go śledzisz na każdym kroku i tylko czatujesz na cokolwiek. Wywęszysz panienkę i już lecisz do sądu. No wiec miałem go zastąpić przy twoim boku na ten okres, kiedy on będzie zażywał szczęścia z podrywką. Zamożny jest, stać go na to i opłaca mu się. A żebyś się nie połapała, mam się ciebie czepiać i robić ci sceny zazdrości. Ciągle o tym zapominałem.

– A!… To dlatego tak wyskoczyłeś jak Filip z konopi z tą, jak jej tam, ladacznicą…?

– Aha. Bałem się, że ci podpadłem przez to żelazko, bo faktycznie stało na miejscu, i chciałem się umocnić na stanowisku. A co, źle wyszło?

– Nie najlepiej. Tak trochę ni przypiął, ni wypiął. Myślałam, że zwyczajnie zwariowałeś.

Mąż westchnął rozdzierająco.

– Cały czas się bałem, że mi trochę źle wychodzi… A z tobą jak jest właściwie?

Wyjaśniłam mu swoją rolę i opowiedziałam o panu Palanowskim. Słuchał z szalonym zainteresowaniem. W zasadzie wszystko się zgadzało. Niepojętym i zdumiewającym zbiegiem okoliczności Basieńka i jej mąż, w tym samym czasie, pchnięci tą samą namiętnością, wpadli na ten sam pomysł. Dwa odrębne nurty, niezależnie od siebie, spłynęły do tego samego punktu. Wręcz cud!

– Ty wierzysz w to, że im się rzeczywiście tak zbiegło? – spytał mąż sceptycznie. – Jedna osoba to jeszcze rozumiem, ale dwie naraz? Mnie to się wydaje niewyraźne.

Mnie również wydawało się niewyraźne. Trochę niepewnie i chaotycznie porozważaliśmy przez chwile prawdopodobieństwo osobliwego zjawiska i wyszło nam, że na tym świecie właściwie wszystko jest możliwe. Pora doby i dotychczasowe przeżycia mąciły nam nieco jasność umysłu.

– Najgorsze było to, że na samym wstępie wlazłaś przez okno – oświadczył mąż z niezadowoleniem. – Może bym i oprzytomniał jakoś wcześniej, gdyby nie to, że się doskonale zgadzało. Miała być niezrównoważona wariatka bez piątej klepki, no i była niezrównoważona wariatka bez piątej klepki. Nawet mu się dziwiłem, co on w tobie widzi i jak on to wytrzymuje…

– A propos, po jakiego diabła zamknąłeś drzwi na łańcuch? – przerwałam z irytacją. – Tego nie było w programie!

– No nie było – przyznał mąż. – Uczciwie mówiąc, ze zdenerwowania. Zdawało mi się, że coś tam się dzieje koło drzwi, bałem się, że mnie zaskoczysz, chciałem obejrzeć chałupę… No a potem zwyczajnie zapomniałem otworzyć. A propos, może mi powiesz przy okazji, gdzie w tym domu jest sól?

Okazało się, że soli w wazie do zupy nie znalazł. Potajemnie kupił sobie na mieście solniczkę i nosił ją w kieszeni. Ze szczerą ulgą wyjaśnialiśmy kolejne zagadki, przy czym wyraźnie czułam, że sól kojarzy mi się z jakimś ważnym odkryciem, którego chwilowo nie byłam w stanie sprecyzować.

– Za dziewięć dni kończy nam się ta zlecona praca – zauważyłam, widząc w nim już bez żadnych wątpliwości solidarnego wspólnika. – Musimy się zdecydować. Co robimy do tego czasu i co robimy potem?

– W jakim sensie?

– Udajemy nadal Basieńkę i… zaraz, jak ci na imię? A, Roman. I Romana. Tak jak byśmy nic nie wiedzieli czy nie? A potem przyznajemy się do odkrycia czy nie? Jak uważasz?

– Moim zdaniem powinniśmy być konsekwentni. Nasze prywatne spostrzeżenia nie mają tu nic do rzeczy. Zaangażowali nas, zapłacili i trzeba odwalić robotę. A potem należy się zastanowić.

Mąż zadumał się głęboko. Zapalił papierosa i podkurczył nogi, usiłując zmieścić je w fotelu. Rzuciłam mu poduszkę z kanapy, żeby je przykrył i nie kichał mi po całym domu.

– Jako obca osoba jesteś znacznie sympatyczniejsza niż jako żona – przyznał z westchnieniem.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: