*

Dzień wydawał się zwyczajny, podobny do innych, wiosenny, wyjątkowo ciepły i nawet mi do głowy nie przyszło, że stanie się dla mnie jedną z przełomowych chwil życia. Żadnych przeczuć nie miałam, starannie opracowywałam nowy wzór i usiłowałam zastanawiać się nad problemami, które od wczoraj poodwracały mi się do góry nogami. Mąż, radykalnie przeobrażony, pełen energii, pogwizdywał obok, w swojej części warsztatu.

Zgodnie z postanowieniem, trzymaliśmy się dotychczasowych obyczajów i do kontynuowania rozważań przystąpiliśmy dopiero po południu.

– Słuchaj no, mnie tu właściwie jedna rzecz trochę dziwi – powiedział w zamyśleniu, wchodząc do pokoju, gdzie układałam ikebanę z patyków w alabastrowym wazonie Basieńki. – Ty miałaś kiedy męża?

– Miałam. Dość dawno, ale miałam.

– I co? Jakby ci podstawili podobnego faceta, tobyś go nie odróżniła?

Odstawiłam wazon, zgarnęłam na kupkę zbywające szczątki patyków i ulokowałam się na kanapie za stołem.

– Po pierwsze nie ma na świecie człowieka podobnego do mojego męża – odparłam z namysłem. – Miał cechy unikatowe. A po drugie nigdy nie prowadziłam z nim takiej idiotycznej wojny. Gdybym w ogóle na niego nie patrzyła, nie rozmawiała z nim, możliwe, że w pierwszej chwili nie zwróciłabym uwagi, że to nie on. Jest rzeczą tak naturalną, że facet, który własnym kluczem otwiera drzwi mojego mieszkania, to mój mąż… Wątpię jednak, czy ta pomyłka trwałaby dłużej niż dwa dni.

Mąż kiwnął głową energicznie, położył okulary na stole i z impetem usiadł w fotelu.

– Tak mi się właśnie wydawało. Niech mnie gęś kopnie, ja tego nie rozumiem. Uważasz, z jednej strony jemu cholernie zależało na tym oszustwie, a z drugiej za dużo sobie zlekceważył. Jak by ci to wytłumaczyć… Rozumiesz, jakby mu wystarczyło, że będę do niego podobny z daleka, tak pi razy oko. A co z bliska, to on kicha i pluje.

Słuchałam z uwagą, czując, jak mi się krystalizuje gnębiąca mnie od początku, mglista myśl.

– Mów dalej – zażądałam. – To są bardzo ciekawe rzeczy. Ale najpierw powiedz, co wiesz o nasyłanych na mnie bandziorach.

– Jakich bandziorach? – zainteresował się mąż.

– Nie wiem, jakichkolwiek. Podobno wynajmujesz rozmaite męty społeczne, żeby mnie śledziły.

Mąż zamachał niecierpliwie ręką.

– Nonsens. Nie gmatwaj sytuacji. W nocy byłem śpiący i jakiś taki ogłuszony, ale teraz rozjaśniło mi się pod sufitem. Jeżeli oni to załatwili niezależnie od siebie, ona mogła się spodziewać, że ktoś ją będzie śledził. Chociaż on twierdził, że to ona wynajmuje rozmaitych. Wiesz coś o tym?

– Przeciwnie, wiem, że to on. Czekaj, wszystko się komplikuje. Stańmy na czymś rozsądnym, bo tu można zwariować. Załóżmy, że on… albo ona, albo obydwoje… przed wyjazdem załatwili sobie tę śledczą usługę. Każde wyjechało spokojne, że za czas nieobecności dostanie dokładny raport, i każde spodziewało się, że sobowtór będzie na oku. A zatem każde kazało się wystrzegać i zadbało o podobieństwo na odległość.

Mąż kiwnął głową tak rytmicznie, jakby działał w nim jakiś mechanizm.

– Owszem, to ma jakiś sens. Logiczne. Mało prawdopodobne, ale możliwe. Teraz drugie, co z tym podobieństwem z bliska? Według moich wiadomości taką naśladowaną osobę trzeba dokładnie znać, trzeba się takiemu pacanowi przypatrzeć, nauczyć się, jak dłubie w nosie, przećwiczyć obgryzanie paznokci i inne takie. Dopiero teraz widzę, że tego szkolenia całkiem brakowało. Przedtem tak mnie ogłupił, tyle miałem urwania głowy z tym mieszkaniem, że nawet nie zdążyłem się połapać, co robię. Według instrukcji miałem cię prawie nie widywać na oczy, nie spotykać, nie gadać, w razie czego od razu wyskakiwać z pyskiem o tych gachów. Nie wolno mi było tylko jechać do Ziemiańskiego inaczej, jak z tobą, samochodem…

– Dlaczego?

– Nie wiem. Wiadomo było…

– Czekaj. Skąd wiedziałeś, gdzie ten Ziemiański?

– Kumpel też u niego robi szablony. Wiadomo było, że złośliwie będziesz robić grymasy, bo zatruwasz mu życie na każdym kroku. To się nawet nieźle zgadzało, zatruwałaś jak cykuta, ale poza tym jedna mogiła. Te okulary wiecznie gubiłem i w ogóle pojąć nie mogłem, jakim sposobem tak się dajesz robić w konia!

– Nawzajem. Cały czas byłam zdania, że musisz być albo ślepy, albo niedorozwinięty. U mnie kropka w kropkę to samo.

– No proszę. I co to ma znaczyć? Wniosek nieodparcie nasuwał się sam.

– Wygląda na to, że obydwoje wiedzieli, że w domu będzie osoba, która się nie pozna na wymianie. Każde z nas może robić, co mu tylko do łba strzeli, a to drugie będzie myślało, że tak trzeba. Tylko w takim wypadku mogli się nie patyczkować ze szczegółami.

– Znaczy, uważasz, że działali w porozumieniu? Kiwnęłam głową. Niejasne podejrzenia układały mi się stopniowo w logiczny ciąg. Współdziałanie obojga małżonków było jedynym sensownym wytłumaczeniem przedziwnego lekceważenia, jakie okazywali i Basieńka, i pan Palanowski w kwestii dokładnego upodobnienia nas do zastępowanych osób. Zarówno prawdziwy mąż, jak i prawdziwa żona rozszyfrowaliby szalbierstwo w mgnieniu oka i trzeba było zgłupieć beznadziejnie, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy.

– No dobrze – powiedział mąż w zadumie. – Ale po jaką ciężką cholerę było im potrzebne to całe przedstawienie?

– Nie wiem – odparłam z ciężkim westchnieniem. – Wparł we mnie ten swój wielki romans do tego stopnia, że nie mogę się od niego oderwać. Wychodzą mi z tego dwa wielkie romanse. Nic nie rozumiem.

Skomplikowane amory państwa Maciejaków w zestawieniu ze stworzoną przez nich samych sytuacją wydawały się tak idiotyczne, że mąciło się od nich w głowie. Nie sposób było przecież wyobrazić sobie, że obydwoje wiedzieli wcześniej o swoich planach podróżniczych i zaangażowaniu sobowtórów, przy czym to drugie musiałoby mieć na celu wyłącznie zatrudnienie wynajętej obstawy. Do niczego innego się nie nadawało.

– Zaczynam w tym widzieć jakiś cień sensu tylko w wypadku, jeśli działali mało że w porozumieniu, ale także w zgodzie – oświadczyłam. – A skoro w zgodzie, to rozumiem jeszcze mniej. Są w wojnie czy nie są w wojnie?

– Nie są – zawyrokował mąż stanowczo. – Takie idiotyczne małżeństwo nie może istnieć na świecie. W żadne romanse nie wierze. Spróbujmy skonfrontować szczegóły.

Okazało się, że charakteryzator opracowywał nas ten sam, niepozorny, chudy, łysy facecik. Dzień i godzina zmiany zgadzały się również. Z mężem pertraktacje rozpoczęto wcześniej niż ze mną, przy czym pana Palanowskiego mąż nie widział na oczy. Tknięta przeczuciem zażądałam fotografii prawdziwego pana Romana, która musiała się znajdować w jego dokumentach. Przeczucie mnie nie zawiodło, była to ta sama gęba, którą Basieńka zaprezentowała mi jako swego szwagra.

Przedziwny kant objawił się w całej okazałości.

– Twoje zdjęcie znajdowało się w domu u czułego amanta – poinformowałam męża. – Już to jedno powinno nam wystarczyć. Oni wszyscy razem stanowią jedną spółkę i z niepojętych przyczyn władowali tu nas zamiast siebie. Zaczyna mi się to wydawać coraz bardziej podejrzane.

– Mnie też. Szczególnie, że myśmy mieli o tym nic nie wiedzieć…

– A, właśnie! Dopiero teraz rozumiem, skąd ten idiotyczny bałagan w domu. Była mowa, że Basieńka uprawia dziwactwa na złość mężowi i ja też mogę sobie pozwalać. Tyle w tym prawdy, co brudu za paznokciem, chodzi to po mnie od wczoraj, przez tę sól, bo żadnego sensu w tym nie ma…

– Czekaj, powiedz to jeszcze raz. Nie bardzo wiem, co masz na myśli.

– Kamuflaż – wyjaśniłam w przypływie bystrość umysłu. – Każde z nas dziwiłoby się, dlaczego ta drugi ofiara nie rozpoznaje dublera, bo w końcu nikt nie jest tak zupełnie identyczny. Zabezpieczyli się w ten sposób, że ni by znana od lat osoba nagle się odmienia i robi co innego niż zazwyczaj. Wmówili we mnie, że Basieńka miewa wy skoki, wobec czego wszystko, co wykombinuje, mąż będzie uważał za wyskoki i nie połapie się w szalbierstwie. Z kole ja bym się zdziwiła, gdyby nigdzie nie było śladu jej wy skoków, musieli jakoś je upozorować, czasu mieli niewiele a ona jest systematyczna i mało pomysłowa. W pośpiechu zrobiła byle co, poprzesta wiała, co popadło, pochował byle gdzie i po krzyku. Wyszedł z tego taki melanż, że zgoła można było uwierzyć w jej obłęd.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: