Mąż przestał wreszcie protestować i nawet zapalił się do pomysłu. Prywatne porozumienie ze znajomym pułkownikiem wydało mu się najznakomitszym rozwiązaniem, szczególnie kiedy uwydatniłam mocniej zalety pułkownika. Do późnej nocy rozważaliśmy techniczne strony przedsięwzięcia i w końcu udało nam się zaplanować je z najdrobniejszymi szczegółami…
*
Do pułkownika zadzwoniłam nazajutrz i umówiłam się na dzień następny, w samo południe. Następnie, zgodnie z planem, załatwiłam sobie transport. Zadzwoniłam mianowicie do jednego z przyjaciół, posiadacza trabanta. Od lat przyzwyczajony był do moich rozmaitych pomysłów.
– Jerzy – powiedziałam tajemniczo – czy możesz równiutko za piętnaście dwunasta, jutro, czekać na mnie na ulicy Chmielnej, przed wejściem do kina Atlantic po to, żeby mnie zawieźć na Mokotów? Tylko zawieźć, nic więcej. Możliwie szybko.
– Jutro?
– Jutro. Za piętnaście dwunasta. W południe.
– Służę szanownej pani. Zapewne są pojazdy, które zawiozłyby cię szybciej, na przykład straż pożarna, ale mniemam, że z jakichś przyczyn nie reflektujesz na ich usługi. Za piętnaście dwunasta na Chmielnej przed wejściem do kina. Ja i mój samochód jesteśmy na rozkazy szanownej pani…
Więcej do załatwienia chwilowo nie było. Emocje miały nastąpić nazajutrz. Problemy zagadkowej egzystencji państwa Maciejaków stanęły niejako w martwym punkcie, pozwalając na złapanie oddechu.
Szłam na skwerek pełna łagodnego, melancholijnego zaciekawienia. Kontakt z blondynem wydawał się jakiś nietypowy, z jednej strony dziwnie ścisły, a z drugiej, nietrwały i nie obowiązujący. Absolutnie nie byłam w stanie przewidzieć, co z tego wyniknie i czy w ogóle wyniknie cokolwiek. Wyobraźnia, wbrew swoim zwyczajom, nie podsuwała mi nic, umysł zaś, wyczerpany widocznie kacykiem, stanowczo odmawiał współpracy. Zdecydowana byłam tylko na jedno, a mianowicie, nie kompromitować się głupio wykazywaniem jakiejkolwiek inicjatywy.
Ujrzałam go nagle, idącego z góry na dół, wcześniej niż zwykle. Zetknęłam się z nim akurat na skrzyżowaniu alejek, uczciwie nie czyniąc w tym kierunku żadnych starań. Tyle że nie zawróciłam i nie uciekłam biegiem, ale do tego już nie czułam się zobowiązana.
Zatrzymał się, kłaniając, i jakoś tak wyszło, że przywitanie stało się niezbędne i naturalne.
– Nie spodziewałam się pana o tej porze – powiedziałam, nic nie myśląc. – Zazwyczaj pojawia się pan później.
– Miałem wyjątkowo trudny dzień, dopiero teraz wracam do domu – odparł żywo. – Usiłowałem złagodzić jakoś skutki tego, co pani tak lubi. Nadmiaru niewyładowanej energii.
Od razu zirytował mnie tym wypominaniem.
– Ktoś zepchnął z szyn lokomotywę? – spytałam z jadowitą uprzejmością, ruszając wolno alejką w dół.
– Niezupełnie. Ale zdemolował stojąc na parkingu samochód i pójdzie siedzieć. Młody facet, którego mi szkoda, bo zrobił to z głupoty, po pijanemu. A upił się z rozpaczy, przez dziewczynę.
– Żartuje pan! W dzisiejszych czasach takie uczucia wśród młodzieży?!
– Zdarza się częściej, niż nam się wydaje. A chłopaka mi żal, bo w gruncie rzeczy wartościowy i mogłoby z niego coś być, gdyby nie ta dziewczyna.
– Czy pan nie jest przypadkiem antyfeministą?
– Nie sądzę. Chociaż czasami zastanawiam się, czy nie powinienem być. Kobiety bywają okropne.
– Mężczyźni również – powiedziałam z przekonaniem i zatrzymałam się. – Nie chce przesadzać, ale czy nie moglibyśmy usiąść? Rozmowa w pozycji pionowej przyprawia mnie o katusze, a wstać stąd można w każdej chwili.
Przypomniałam sobie, że miałam nie wykazywać żadnej inicjatywy.
– Chyba że pan się spieszy? – dodałam czym prędzej.
– Przeciwnie, z przyjemnością sobie tutaj odpocznę…
Wybrał ławkę, oczyścił ją, posadził mnie z referencjami i troskliwością, zgoła jak paralityczkę. Wyglądał przy tym cackaniu się ze mną, jakby glansował do połysku najrzadszą perłę świata. Świadoma znaczenia tych uprzejmości, dość ponuro pokiwałam sobie w duchu głową.
– Raczy pan wrócić do tematu – zażądałam. – Na jakiej bazie interesuje się pan chłopakiem, demoralizowanym przez złą dziewczynę? Milicja, sądy dla nieletnich?
– Ani jedno, ani drugie albo raczej i jedno, i drugie. Przypadkiem znam chłopaka. Dziewczynę podstawiono mu specjalnie, żeby go wciągnąć na tak zwaną złą drogę. Nasz element przestępczy działa niekiedy na wielką skalę i stosuje rozmaite pomysłowe metody.
– I pan w tym siedzi? Pan się tym zajmuje?
– Częściowo. Interesuję się tym. Nie lubię zorganizowanych mafii, których poczynania odbijają się na całym społeczeństwie. Przeciwdziałam, jeśli mogę.
– Nie do wiary! – wyrwało mi się. – Mafie, podstępy, tajemnice… Ależ mnie to jest niezbędne!
– Po co?
Ugryzłam się w język. Rola Basieńki zaczynała mi ciążyć niczym kula u nogi. Po jakiego diabła zgodziłam się w ogóle rozmawiać z panem Palanowskim…?! A, prawda, bez pana Pałanowskiego nie chodziłabym tu przecież na spacery…
– Charakter mam taki – powiedziałam ponuro. – Lubi się karmić sensacjami i ssie mnie bez tego. Wie pan, jak soliter.
– Soliter woli raczej mięso. Odnoszę wrażenie, że aktualnie nie powinna pani chyba narzekać na brak zagadek i tajemnic?
– Skąd pan wie?
– Sama mi pani daje do zrozumienia…
– Pan mi daje do zrozumienia rzeczy, od których włos się jeży na głowie. Wydaje mi się, że to, co pan robi… zapewne także robił pan w przeszłości… to są sprawy, które mnie zawsze szalenie pociągały. Czy ja bym się nie mogła jakoś w to wplątać?
– Nie – odparł spokojnie, nie usiłując nawet zaprzeczać moim insynuacjom. – Nie mogłaby pani. Do tego trzeba mieć odpowiednie przygotowanie i rozmaite cechy, których pani brakuje. Na przykład cierpliwość…
W żaden sposób nie mogłam go zrozumieć. Jeśli był czymś takim, o czym się jasno nie mówi, powinien się stanowczo wyprzeć, i wówczas wiedziałabym na pewno, że jest. Nie wypierał się wcale, wobec czego tym bardziej nie wiedziałam. Prezentował okropną szczerość, z której absolutnie nic nie wynikało.
Z cech charakteru wylęgła nam się różnica płci. Z różnicy płci naturalną rzeczy koleją wynikało małżeństwo. O małżeństwie, jako takim, zawsze miałam swoje, niezbyt pochlebne zdanie. Z jego wypowiedzi zaczęło mi się wyłaniać coś, co mnie zdziwiło i co zdecydowałam się wyjaśnić, nie bacząc na skutki, które łatwo było przewidzieć. Wyglądało na to, że odstrzał byków prowadzę pełną parą.
– Nie wiem, czy to nie będzie nietakt, ale czy pan ma żonę?
– Nie mam. Ale miałem. A pani? Mam na myśli, oczywiście, męża?
Zastopowało mnie jak nożem uciął. Co mu niby mogłam odpowiedzieć? Zełgać źle, wyznać prawdę jeszcze gorzej. Musiałam się zdecydować, kim tu jestem, Basieńką czy sobą…
– Nie mam żadnego męża – powiedziałam z determinacją, czując, że przyznanie się do pana Romana Maciejaka jest ponad moje siły. – Miałam, ale nie mam. Nie wytrzymał ze mną. Natomiast co do tej pańskiej żony, to dziwię się, że pan nie ma, bo powinien pan mieć i nawet wiem, jak powinna wyglądać.
Słusznie przypuszczałam, że jego żona usunie z pola widzenia mojego męża. Nie ukrywał zaciekawienia, zadowolona z efektu bez oporu opisałam mu wyimaginowaną połowicę. Słuchał opisu trochę rozbawiony, a trochę zdegustowany.
– Wcale nie wiem, czyby mi się podobała – stwierdził. – Wygląd jeszcze ujdzie, ale charakter…
– Toteż dlatego uznałam pańskie małżeństwo za niezbyt szczęśliwe. Oprócz żony powinien pan jeszcze mieć własny gabinet z przedwojennym biurkiem – ciągnęłam bez opamiętania, wszelkimi siłami starając się zniweczyć wszelką myśl o moim mężu. – W trzypokojowym mieszkaniu…
– Mieszkam w kawalerce – przerwał. – Biurka nie mam w ogóle, piszę na małym stoliku. Na litość boską, skąd pani przyszły do głowy takie rzeczy?
– Wygląda pan na to. Przyglądałam się panu na tym skwerku, bo nie miałam co robić, i dorabiałam panu entourage. Wygląda pan jak wykwit cywilizacji.