Wieczór był wiosenno-zimowy, zimny i wilgotny. W oranżach i fioletach Basieńki błąkałam się po skwerku jak spłoszona owca, bezskutecznie usiłując myśleć. Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to to, że tym razem musiałam już chyba całkowicie oszaleć i że prawdopodobnie na całe życie znienawidzę wszelkie romanse i amory świata.

Kwadrans po dziewiątej zdecydowałam się wracać. Żadna twórcza myśl wprawdzie we mnie nie zakwitła, ale za to zmarzłam tak, że zaczai mnie szlag trafiać. Panika powoli ustępowała miejsca wściekłości i czyhający w domu potwór wydawał mi się coraz mniej niebezpieczny.

Stanowczym krokiem przeszłam przez skwerek w poprzek i przed sobą, w miejscu jasno oświetlonym latarniami, ujrzałam nagle idącego z przeciwka faceta. Poznałam go natychmiast. Zwolniłam, zaskoczona i zdumiona, bo jego pojawienie się tutaj wydało mi się czymś niezwykłym i zupełnie nieprawdopodobnym, chociaż nie było żadnego racjonalnego powodu, dla którego miałby pojawiać się czy nie pojawiać gdziekolwiek. Na krótką chwilę mąż razem z imieniem wyleciał mi z głowy.

Alejką szedł ten sam blondyn, na którego zwróciłam uwagę w autobusie. Miał na sobie beżowy płaszcz i beżowe buty i znów robił wrażenie uderzająco jasnego i w ogóle z frontu wyglądał jeszcze lepiej niż z profilu. Zdążyłam mu się przyjrzeć, miał wyjątkowo piękne, jasne, niebieskie oczy. Spojrzał na mnie jak na powietrze i poszedł w głąb skwerku.

Nagle ocknęłam się z otumanienia, odzyskałam wigor, umysł zaczął wreszcie pracować. Widocznie widok blondyna wpłynął na mnie dopingujące. Przestałam się nieprzytomnie bać, poczułam narastającą irytację i oburzenie. Z jakiej racji właściwie ten mąż był w domu, kiedy tam przybyłam? Nie powinno go być, powinien siedzieć na schodach u pana Palanowskiego i dobijać się do drzwi! Chyba że te jego wynajęte zbiry zdążyły go zawiadomić, że Basieńka już wraca…

Dotarłam na miejsce w nastroju dość bojowym, otworzyłam drzwi znacznie śmielej i stwierdziłam, że są od wewnątrz zamknięte na łańcuch. To mnie znów zaskoczyło. Miałam dzwonić, łomotać…? Co, u diabła, Basieńka zrobiłaby na moim miejscu?…

Wówczas przypomniałam sobie, że mam prawo do dziwactw. Żadnych normalnych poczynań, im większą głupotę wymyślę, tym lepiej! Obeszłam dom dookoła, ujrzałam, że oświetlone okno na parterze jest uchylone. Nie miałam pojęcia, jakie pomieszczenie znajduje się za tym oknem, ale nie miało to na mnie wpływu. Jasną jest rzeczą, że natychmiast postanowiłam wejść tędy.

Włażenie oknami z upodobaniem praktykowałam przez całe życie i nie przedstawiało to dla mnie wielkich trudności. Poniżej znajdowało się niskie okienko piwniczne, nad nim cokolik, przewiesiłam sobie torebkę przez rękę, wlazłam na cokolik i pchnęłam okno, które otworzyło się szerzej. Za oknem ujrzałam kuchnię. Nie było w niej nikogo, na gazowej kuchence stał czajnik z kotłującą się wodą, na wprost widziałam uchylone drzwi. W chwili kiedy przekładałam nogi przez parapet, siedząc już na blacie podokiennej szafki, owe drzwi otwarły się nagle i stanął w nich mąż.

Nie przyzwyczaił się widać jeszcze do wybryków Basieńki, bo najwyraźniej w świecie zdrętwiał. Mimo woli również zamarłam w bezruchu, przyglądając mu się z rozpaczliwą zachłannością. Trochę był nawet podobny do zaprezentowanej mi fotografii, czarny, łysiejący od czoła, z poziomo przystrzyżoną bródką, z krótkim noskiem, średniego wzrostu, szczupły, żywy, nerwowy, postury, wbrew moim obawom, raczej koziołka niż bawołu, tak że kwestia uduszenia ostatecznie przestała wchodzić w rachubę. W jednej ręce trzymał szklankę z fusami po kawie, drugą dość gwałtownie poprawiał na nosie wielkie, kwadratowe okulary.

Poruszyłam się, bo parapet ugniatał mnie w nogę. Mąż drgnął, zleciała mu łyżeczka, którą miał na spodku, drgnął bardziej, schylił się, przechylił szklankę, zdążył ją złapać, podniósł łyżeczkę, zleciały mu okulary, poprawił je, dziabiąc się tą łyżeczką w nos, dmuchnął na nią i wetknął do szklanki. Przyglądałam się tym sztukom w napięciu, bo moment wydawał mi się decydujący. Pozna czy nie…?

Mąż przytrzymał chyboczącą się szklankę drugą ręką i odchrząknął dwa razy.

– Tego… hm… wychodzisz czy wracasz?… – spytał niepewnie jakimś dziwnie chrypliwym głosem.

Bezgraniczna ulga uświadomiła mi poprzednie napięcie. Więc jednak…! Nie poznał, wziął mnie za Basieńkę! I to tu, w tej jasno oświetlonej kuchni!…

Przełożyłam nogi do środka i zeszłam z szafki. Przez krótką chwilę zwalczałam w sobie opór przeciwko zwracaniu się per "ty" do zupełnie obcego faceta, którego pierwszy raz w życiu widziałam na oczy.

– Woda się gotuje – powiedziałam zimnym głosem, pamiętna udzielonych mi instrukcji. – Spalisz czajnik.

Mąż przyglądał mi się tak intensywnie, że z trudem opanowałam chęć zakrycia sobie twarzy ścierką od talerzy. Odstawił szklankę i przykręcił gaz. Minęłam go i z godnością opuściłam kuchnię.

Pokój Basieńki znalazłam na górze bez żadnego trudu i na tym skończyły się sukcesy. Reszta wieczoru stanowiła jedno pasmo koszmarnych udręk.

Do kuchni zeszłam po dobrej półgodzinie z zamiarem skonsumowania kolacji, ulga bowiem, jakiej doznałam na podokiennej szafce, wróciła mi apetyt, utracony uprzednio na skutek emocji. Zdawałoby się, że zjeść kolację można z łatwością nawet w obcym domu. Możliwe. Z pewnością jednak nie w domu Basieńki.

Mąż w pokoju na dole gapił się w telewizor, nastawiwszy dźwięk na cały regulator, czego nie znoszę z całej duszy i co denerwowało mnie przeraźliwie. Nie wiedziałam, czy powinnam zażądać przyciszenia, czy też przeciwnie, nie zwracać uwagi. Miałam nadzieję, że może sąsiedzi zareagują, ale sąsiedzi byli widocznie głusi jak spróchniałe pnie. Wyprowadzona z równowagi tym potężnym rykiem, w żaden sposób nie mogłam znaleźć najprostszych rzeczy, herbaty, soli, cukru i sztućców. Solniczka była pusta, cukiernicy nie było wcale, a ze sztućców leżał w zlewie tylko jeden widelec. Bliska obłędu przeszukałam całą kuchnię, utwierdzając się w mniemaniu, że Basieńka musiała zwariować. Wszystko miała tam dziwacznie przemieszane, łyżki, noże i widelce znalazłam w szafce pod lodówką, gdzie raczej można było się spodziewać śmieci, z makaronem i mąką pomieszane były środki piorące, pieczywo leżało w lodówce, a puszka z herbatą na kredensie, w skrzynce z narzędziami. Wyglądało na to, że w dziedzinie wybryków pani tego domu doszła do perfekcji. Na domiar złego szukając, musiałam pilnie uważać, czy nie nadchodzi wróg, który mógłby zajrzeć i spytać, czego szukam. Dziwactwa dziwactwami, ale w końcu Basieńka to ja, jeśli nawet złośliwie schowałam w idiotyczne miejsce, powinnam o tym wiedzieć. Nie chowałam przecież sama przed sobą!

Mąż przestał ryczeć telewizorem i wychylił się z pokoju akurat w momencie, kiedy zamierzałam porzucić kuchnię i udać się na górę. Cofnęliśmy się równocześnie, po czym równocześnie ponowiliśmy próbę opuszczenia pomieszczeń. Chciałam mu dać pierwszeństwo, żeby sobie poszedł do wszystkich diabłów i nie przyglądał mi się tak nachalnie od razu pierwszego wieczoru, znów się zatem cofnęłam, on jednakże uczynił dokładnie to samo. Zanosiło się na to, że pozostaniemy tak, każde w swoich drzwiach, do dnia Sądu Ostatecznego, on spędzi resztę życia w pokoju, a ja w kuchni. Przez głowę przeleciała mi myśl, że on umrze pierwszy, nawet jeśli zabrał cukier, to na długo mu to nie starczy i czeka go śmierć głodowa. Zapewne pomyślał to samo, bo nagle zdecydował się, wyskoczył z pokoju i dzikimi skokami popędził na górę. Droga była wolna.

Z tego wszystkiego zapomniałam, jak wyglądam. Spojrzenie w lustro w pokoju Basieńki przyprawiło mnie bez mała o palpitację, ponieważ ujrzałam w nim nagle obcą twarz. Poprzyglądałam się sobie i nieco ochłonęłam po straszliwych przeżyciach. Pewnie, skoro tak wyglądam, jasne, że uważa mnie za swoją żonę i nie przychodzą mu do głowy żadne podejrzenia! Rozwój wydarzeń wskazuje wyraźnie, iż wzajemna niechęć państwa Maciejaków musiała się nieźle ugruntować i kontakty istotnie nie będą zbyt ożywione…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: