W pobliżu rynku rozciągał się pod martwym niebem główny plac miasta. Emona, jak jej siostrzyce na południu, pokazywała swoją zmienną jak kameleon przeszłość: wiedeńskie art deco majaczące na tle nieba, wielkie, czerwone renesansowe świątynie, w których używano słowiańskich języków katolików, kopulaste, brązowe, średniowieczne kaplice rodem z Wysp Brytyjskich. (Święty Patryk wysyłał w te rejony misjonarzy niosących światło wiary, zawracających kraj do korzeni śródziemnomorskich, sprawiając, że miasto to rościło sobie prawo do najstarszej kolebki chrześcijaństwa w Europie). Tu i tam, na odrzwiach i futrynach okien, pojawiał się element wzornictwa tureckiego. Obok rynku stał maleńki, austriacki kościółek. Dźwiękiem dzwonów wzywał wiernych na wieczorną mszę. Na koniec socjalistycznego dnia pracy, ubrani w niebieskie, bawełnianie kombinezony, kobiety i mężczyźni szli do domu. Nad dźwiganymi tobołkami trzymali rozpięte parasole. Wjeżdżając do centrum Emony, przejechaliśmy po wspaniałym, starodawnym, przerzuconym nad rzeką mostem, którego strzegły zaśniedziałe smoki odlane w brązie.
– Tam jest zamek – powiedział ojciec, zwalniając na skraju placu i wskazując na coś przez zalewane deszczem szyby samochodu. – Wiem, że chcesz go zobaczyć.
Aż się do tego paliłam. Wyciągałam szyję jak żuraw i w końcu poprzez ociekające wodą gałęzie drzew ujrzałam budowlę – nadgryzione czasem, brunatne wieże na stromym stoku wznoszącym się nad miastem.
– Czternasty wiek – mruknął z zadumą mój ojciec. – A może trzynasty? Nie znam się specjalnie na średniowiecznych ruinach, nie potrafię dokładnie określać ich wieku. Ale zajrzymy do przewodnika.
– Czy możemy się tam wspiąć i spenetrować ruiny? – zapytałam.
– Pomyślimy o tym po moich jutrzejszych spotkaniach. Ale wieże sprawiają wrażenie, jakby mogły się zawalić nawet pod ciężarem ptaka.
Skierował auto na parking w pobliżu ratusza i z galanterią pomógł mi wysiąść z samochodu. Pod skórzaną rękawiczką miał kościstą dłoń.
– Jeszcze za wcześnie, by meldować się w hotelu – oświadczył. Czy masz ochotę na filiżankę gorącej herbaty? Możemy też coś przegryźć w gastronomi. Pada coraz mocniej – dodał, spoglądając krytycznie na mój wełniany żakiet i spódnicę.
Natychmiast wyciągnęłam pelerynę, którą mi rok wcześniej przywiózł z Londynu. Podróż z Wiednia zajęła nam prawie cały dzień i mimo obfitego obiadu, jaki zjedliśmy w wagonie restauracyjnym, byłam głodna jak wilk.
Ale nie trafiliśmy do jednej z gastronomi oświetlonej wewnątrz czerwonymi i niebieskimi lampami, których blask przezierał przez brudne szyby, z kelnerkami w sandałach i portretem posępnego towarzysza Tito. W pewnej chwili, kiedy przebijaliśmy się przez zmoczony tłum przechodniów, mój ojciec nagle wyrwał do przodu.
– Tutaj!
Ruszyłam za nim biegiem, kaptur mej peleryny trzepotał, prawie mnie oślepiając. Ojciec znalazł wejście do herbaciarni w stylu art nouveau, z ogromnym oknem obramowanym wolutami, wymalowanymi na szybie brodzącymi bocianami oraz brązowymi drzwiami uformowanymi na kształt setek łodyg wodnych lilii. Drzwi zamknęły się za nami z głuchym łoskotem. Ulewa przeszła w lekką mżawkę, z okiennej szyby zeszła para i za srebrzystymi ptakami deszcz przypominał wodną mgiełkę.
– Zdumiewające, że coś takiego przetrwało tu przez ostatnie trzydzieści lat – powiedział ojciec, zdejmując z siebie angielski trencz. – Socjalizm rzadko kiedy obchodzi się tak łagodnie ze swymi skarbami.
Zajęliśmy stolik w pobliżu okna, piliśmy z grubych filiżanek gorącą jak piekło herbatę z cytryną, zajadaliśmy się białym chlebem z masłem i sardynkami, a nawet zjedliśmy kilka plasterków torta [3] .
– Powinniśmy już przestać – odezwał się w pewnej chwili ojciec.
Nie znosiłam, kiedy dmuchał i dmuchał w filiżankę, by nieco przestudzić herbatę, drżałam na myśl o nieuchronnej chwili, kiedy powie, że mamy już kończyć posiłek, kończyć wszystko, co sprawia nam przyjemność, zostawić miejsce na kolację. Spoglądając na jego schludną, tweedową marynarkę i golf, pomyślałam, że poza dyplomacją nie istnieją dla niego żadne inne przygody w życiu, że dyplomacja zżera go bez reszty.
Poskromiłam jednak język, wiedząc, jak bardzo nie lubi wszelkich słów krytyki z mojej strony, poza tym chciałam go o coś zapytać. Ale najpierw musiałam pozwolić mu dopić herbatę. Przechyliłam się zatem na krześle do tyłu na tyle tylko, by ojciec nie zwrócił mi uwagi, że się na nim rozwalam, i spojrzałam przez pocętkowane srebrzystymi kroplami okno na zmoczone deszczem miasto, zamglone wilgocią i nadchodzącym zmrokiem. Po ulicy przemykali w pośpiechu ludzie w lejących się znów z nieba strumieniach wody. Herbaciarnia, która powinna być wypełniona damami w długich powłóczystych sukniach barwy kości słoniowej oraz dżentelmenami o spiczastych bródkach i w sztruksowych surdutach, pozostawała pusta.
– Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wyczerpała mnie ta podróż samochodem. – Ojciec odstawił filiżankę na spodeczek i wskazał zamek, ledwie majaczący w strugach deszczu. – Stamtąd przyjechaliśmy, z tamtej strony wzgórza. Z jego wierzchołka zobaczymy Karpaty.
Pamiętałam widok białych grzbietów górskich, odnosiłam wrażenie, iż czuję ich oddech owiewający to miasto. Teraz, z dala od nich, byliśmy tacy samotni. Chwilę jeszcze się wahałam, po czym wzięłam głęboki wdech.
– Czy możesz mi coś opowiedzieć? – zapytałam.
Opowieści były jedną z przyjemności, jakie zapewniał mój ojciec swojemu pozbawionemu matki dziecku. Jedne z nich mówiły o jego szczęśliwym dzieciństwie w Bostonie, inne o egzotycznych podróżach. Niektóre wymyślał na poczekaniu. Ostatnio jednak coraz bardziej mnie nudziły. Okazywały się o wiele mniej zadziwiające, niż kiedyś sądziłam.
– Historię o Karpatach?
– Nie. – Ogarnęła mnie niewytłumaczalna fala strachu. – Odkryłam coś, o co chcę zapytać.
Popatrzył na mnie łagodnie, unosząc siwiejące brwi.
– Stało się to w twojej bibliotece – wyjaśniłam. – Przepraszam… ale pobuszowałam trochę po półkach i natrafiłam na pewne papiery oraz książkę. Nie zaglądałam specjalnie w te papiery. Pomyślałam sobie…
– Książkę?
Wciąż zachowywał spokój, zajrzał do filiżanki, sprawdzając, czy nie zostało w niej jeszcze kilka kropel herbaty. Odniosłam wrażenie, że wcale mnie nie słucha.
– Wyglądały… książka była bardzo stara, na środku okładki widniał wizerunek smoka.
Gwałtownie wyprostował się na krześle, wyraźnie przeszył go dreszcz. Jego reakcja sprawiła, że stałam się nagle czujna. A jeśli ta historia była zupełnie inna niż te, które mi zawsze opowiadał? Popatrzył na mnie spod zmarszczonych brwi. Zaskoczył mnie widok jego wymizerowanej nagle twarzy. Malował się na niej wyraz bezgranicznego smutku.
– Jesteś na mnie zły? – zapytałam cicho i tak samo jak on zajrzałam do filiżanki.
– Nie jestem zły, kochanie.
Westchnął głęboko, jakby przejęty straszliwą żałością. Drobna, jasnowłosa kelnerka ponownie nalała nam herbatę i zostawiła samych. Ojciec z najwyższym trudem zaczął opowieść.
2
– Jak wiesz – zaczął – zanim przyszłaś na świat, pracowałem na uniwersytecie amerykańskim. Jeszcze wcześniej studiowałem przez wiele lat i zostałem profesorem. Początkowo chciałem studiować literaturę. Szybko jednak zrozumiałem, że bardziej niż fikcja interesują mnie historie prawdziwe. Wszystkie literackie opowieści doprowadziły mnie w końcu do pewnego rodzaju… eksploracji… historii. No i ostatecznie zdecydowałem się na nią. Bardzo jestem rad, że i ciebie też interesuje historia.
Pewnej wiosennej nocy, kiedy byłem jeszcze magistrem, siedziałem w swym gabineciku w uniwersyteckiej bibliotece. Siedziałem do późnych godzin otoczony rzędami i rzędami książek. Gdy w pewnej chwili przerwałem pracę i uniosłem głowę znad moich papierów, ujrzałem grzbiet książki, której nigdy nie było w moim księgozbiorze. Ktoś ją wstawił na półkę znajdującą się nad moim biurkiem. Na grzbiecie książki, oprawionej w jasną skórę, widniał mały, wdzięczny wizerunek smoka.
Nie pamiętałem, bym kiedykolwiek w życiu widział tę książkę, więc zaintrygowany, całkiem bezmyślnie zdjąłem ją z półki. Oprawiona była w miękką, spłowiała skórę, a jej stronice nie zostawiały najmniejszych wątpliwości, że wolumin jest bardzo stary. Otworzyłem księgę. Pośrodku widniał drzeworyt przedstawiający smoka z rozpostartymi skrzydłami i długim, zwijającym się w pętlę ogonem. Bestia była wyraźnie rozwścieczona. W wyciągniętych szponach trzymała proporzec z wypisanym na nim gotyckimi literami słowem Drakulya.
Rozpoznałem słowo natychmiast. Pomyślałem o powieści Brama Stokera i o wieczorach, które w dzieciństwie spędzałem w miejscowym kinie, gdzie Bela Lugosi unosił się nad białą szyją jakiejś gwiazdeczki filmowej. Ale pisownia tego słowa była dziwaczna, a książka najwyraźniej bardzo stara. Ostatecznie jednak byłem naukowcem głęboko interesującym się historią Europy i szybko przypomniałem sobie pewną lekturę, którą kiedyś przestudiowałem. Nazwa ta miała korzenie greckie oznaczające «smoka" lub «diabła", i stanowiła honorowy przydomek Vlada Tepesa-Palownika z Wołoszczyzny, władcy feudalnego w Karpatach, który dręczył swych poddanych i jeńców wojennych w nieprawdopodobny wprost sposób. Studiowałem wówczas literaturę dotyczącą siedemnastowiecznego handlu holenderskiego i nie widziałem powodów, by zaprzątać sobie umysł tą właśnie książką. Uznałem, że ktoś zostawił ją tam przez przypadek – ktoś, kto zajmował się historią Europy Środkowej i Wschodniej lub symboliką feudalną.
Przekartkowałem jednak cały wolumin… Rozumiesz, kiedy masz przez całe dnie do czynienia z książkami, każda nowa i nieznana staje się (woim przyjacielem, a zarazem kusi. Ku memu późniejszemu zdumieniu reszta tych pięknych stronic w kolorze kości słoniowej była pusta. Nie było nawet paginacji ani informacji, gdzie i kiedy środek księgi został wydrukowany, a ona sama oprawiona. Nie było też żadnych map, wyklejek czy ilustracji. Nie miała również żadnych znaków bibliotecznych ani stempli, ani karty książki, ani naklejek.