Ojciec potarł ramiona, jakby chciał się rozgrzać, a ja zrozumiałam, że nie ma najmniejszej ochoty jej kontynuować. Twarz miał mroczną, zamkniętą.
– Chodźmy na kolację. Bagaże zostawimy w hotelu Turist.
– Zgoda – odparłam.
– Tak czy siak wyrzucą nas stąd lada chwila, jeśli sami się nie wyniesiemy.
Widziałam jednak jasnowłosą kelnerkę. Stała oparta o bar i najwyraźniej było jej wszystko jedno, czy opuścimy lokal, czy zostaniemy. Ojciec wyjął z portfela kilka tych wielkich, zmiętych banknotów, na których zawsze widniał jakiś górnik czy rolnik uśmiechający się heroicznie, i położył je na cynowej tacy. Przeszliśmy wzdłuż kutych w żelazie stolików i krzeseł, po czym opuściliśmy herbaciarnię.
Wieczór był bardzo zimny, mglisty, nadchodziła typowa wschodnioeuropejska noc. Ulice były puste.
– Nałóż kapelusz – polecił ojciec i sam też włożył nakrycie głowy.
Zanim jednak weszliśmy pod zmoczone deszczem jawory, gwałtownie przystanął i objął mnie opiekuńczo ramionami, jakby chciał ochronić przed przejeżdżającym samochodem. Ale zalewana żółtym światłem latarni jezdnia była opustoszała. Ojciec bacznie rozejrzał się w prawo i w lewo. Ja nikogo nie widziałam, ale rondo kapelusza bardzo ograniczało pole mego widzenia. Ojciec stał dłuższą chwilę, bacznie czegoś nasłuchując. Ciało miał spięte, czujny wyraz twarzy.
W końcu ciężko odetchnął i ruszyliśmy przed siebie, rozmawiając o tym, co zamówimy na kolację w hotelu Turist.
Później, podczas całej naszej podróży, ani razu nie padło słowo Dracula. Niebawem zrozumiałam, że mój ojciec się bał. Historię tę mógł mi opowiadać tylko krótkimi fragmentami, rozwijając ją nie dla dramatycznego efektu, lecz by coś zachować… Siłę? Zdrowe zmysły?
3
W naszym domu w Amsterdamie ojciec był niezwykle milczący i ciągle czymś zajęty. Niecierpliwie wyczekiwałam sposobności, by wypytać go o profesora Rossiego. Pani Clay jadła kolacje razem z nami w wyłożonej czarnymi panelami jadalni, usługiwała nam, ale traktowana była jak członek rodziny. Czułam instynktownie, że ojciec nie chciał kończyć opowieści w jej obecności. Kiedy zachodziłam do biblioteki, zdawkowo pytał, jak minął mi dzień albo też chciał zobaczyć odrobione lekcje. Po powrocie z Emony sekretnie sprawdziłam bibliotekę, ale papiery z najwyższych półek zniknęły. Nie miałam zielonego pojęcia, gdzie je schował. Gdy pani Clay miała wychodne w popołudnie i wieczór, ojciec zabierał mnie do kina lub na kawę do gwarnej cukierni nad kanałem. Mogłabym powiedzieć, że mnie unikał, choć kiedy siedziałam obok niego pogrążona w lekturze, gotowa, by zadawać mu wiele pytań, dotykał nieobecnym gestem moich włosów. Na twarzy malował mu się smutek. W takich chwilach nie mogłam go prosić o kontynuowanie opowieści.
Kiedy ojciec ponownie wyruszył na południe, zabrał mnie ze sobą. Czekało go tylko jedno spotkanie, w dodatku nieoficjalne, prawie niewarte tak dalekiej podróży, ale chciał, bym poznała jego pracę. Tym razem pojechaliśmy pociągiem daleko za Emonę, a następnie przesiedliśmy się do autobusu. Mój ojciec uwielbiał miejscową komunikację i korzystał z niej przy każdej okazji. Teraz, ilekroć tam jadę, zawsze o nim myślę, wynajmuję jednak auto.
– Sama zobaczysz… Do Ragusy trudno jest dotrzeć samochodem powiedział, kiedy przyciskaliśmy twarze do kraty oddzielającej nas od kabiny szofera. – Zawsze siedź buzią do kierunku jazdy, a nie dostaniesz mdłości.
Ścisnęłam kratę, aż pobielały mi dłonie. Odnosiłam wrażenie, iż szybujemy pośród jasnoszarych skał pokrywających tę krainę.
– Wielki Boże! – sapnął mój ojciec, kiedy mijaliśmy kolejną, przyprawiającą o zawrót głowy serpentynę.
Inni pasażerowie autobusu wykazywali kamienny spokój. W przejściu stara kobieta, otulona tkanym, czarnym szalem, kołysała się w rytm podrzutów autobusu.
– Wyglądaj przez okno – odezwał się mój ojciec. – Ujrzysz najwspanialsze widoki tego wybrzeża.
Popatrzyłam posłusznie, mając tylko gorącą nadzieję, że nie zacznie udzielać mi instrukcji, co i w jaki sposób mam robić. Ujrzałam skaliste góry i wieńczące ich szczyty wioski, gdzie domy zbudowane zostały z kamieni. Tuż przed zachodem słońca dostrzegłam stojącą na skraju drogi niewiastę, która zapewne czekała na autobus zmierzający w przeciwnym kierunku. Była wysoka. Miała na sobie szeroką suknię z obcisłym stanikiem i bajeczny stroik na głowie w kształcie organdynowego motyla. Stała samotnie pośród zwałów kamieni, oświetlały ją ostatnie promienie słońca. Obok niej, na ziemi, stał kosz. Gdyby nie to, że odwróciła swą majestatyczną głowę, śledząc nasz autobus, można by wziąć ją za posąg. Miała bladą, owalną twarz, ale z dzielącej nas odległości nie byłam w stanie wyczytać jej wyrazu. Kiedy opisałam ją ojcu, wyjaśnił, że miała na sobie tradycyjny strój, charakterystyczny dla tej części Dalmacji.
– Obszerne nakrycie głowy ze skrzydłami po bokach? Widziałem takie na ilustracji w jakiejś książce. Przypominała bardziej ducha niż człowieka, prawda? Musi pochodzić z jakiejś maleńkiej wioski. Większość młodych ludzi ubiera się już jednak w dżinsy.
Siedziałam z nosem przylepionym do szyby. Nie pojawił się już więcej żaden duch, ale nie przeoczyłam kolejnego cudu: widoku leżącej daleko w dole Ragusy, miasteczka w kolorze kości słoniowej, którego mury oświetlał blask lśniącego w promieniach zachodzącego słońca morza. Dachy domów średniowiecznego miasta były bardziej czerwone niż łuny na przedwieczornym niebie. Miasteczko leżało na kuljstym półwyspie, a jego mury najwyraźniej skutecznie odpierały napór morskich sztormów. Jednocześnie, z wysokości, sprawiało wrażenie czegoś miniaturowego, położonego u stóp gigantycznych gór.
Główna ulica Ragusy wyłożona była marmurowymi płytami, wytartymi przez stulecia podeszwami sandałów mieszańców miasta i odbijającymi blask światła bijącego z okalających ją sklepów i pałaców, tak że lśniła niczym powierzchnia wielkiego, pobliskiego kanału. Na końcu alei, bezpieczni w samym sercu starożytnego miasta, zajęliśmy miejsca w ulicznej kawiarence. Wystawiłam twarz na podmuch wiatru niosącego, osobliwy o tej porze roku, zapach dojrzałych pomarańczy. Niebo i morze były już prawie ciemne. W sporej odległości od przystani kołysały się na wzburzonych falach łodzie rybackie. Szum morza i jego łagodna woń wręcz mnie usypiały.
– Tak, południe – przerwał z wyraźnym zadowoleniem milczenie mój ojciec, podnosząc do ust szklaneczkę whisky i patrząc na leżące na talerzu kanapki z sardynkami. – Zobacz sama, możesz pożeglować stąd prosto do Wenecji albo do wybrzeży Albanii lub też nad Morze Egejskie.
– Ile czasu zajęłaby podróż do Wenecji? – zapytałam, mieszając łyżeczką herbatę.
Morski wiatr natychmiast rozwiał unoszącą się nad naczyniem parę.
– Ha, tydzień, może trochę dłużej. Mam na myśli statek pochodzący z czasów średniowiecza. – Uśmiechnął się wyraźnie rozluźniony. – Na tym wybrzeżu urodził się Marco Polo, a Wenecjanie nieustannie najeżdżali te regiony. Można powiedzieć, że znajdujemy się u wrót prowadzących do szerokiego świata.
– Czy byłeś już tu kiedyś?
Zaczynałam zaledwie wierzyć w poprzednie życie mego ojca.
– Byłem tu kilka razy. Cztery albo pięć. Po raz pierwszy odwiedziłem to miejsce wiele lat temu, jeszcze jako student. Mój promotor doradził mi, żebym udał się też do Ragusy na Sycylii i na własne oczy zobaczył to cudo… już chyba wspominałem ci, że studiowałem włoski we Florencji.
– Mówisz o profesorze Rossim?
– Tak.
Ojciec spojrzał na mnie ostro, a następnie przeniósł wzrok na szklaneczkę z whisky.
Zapadła między nami cisza, którą zakłócał jedynie gwar dobiegający z kawiarenki i baru. Słyszałam tylko zmieszane głosy turystów, stukot porcelany oraz muzykę saksofonu i pianina. Z oddali dobiegał dźwięk obijających się w mroku o molo kutrów.
– Muszę ci jeszcze trochę więcej o nim opowiedzieć – odezwał się nieoczekiwanie ojciec.
Nie patrzył na mnie, lecz głos miał ochrypły.
– Bardzo bym chciała – odrzekłam ostrożnie. Siorbnął ze szklaneczki łyk whisky.
– Chcesz, bym opowiedział ci tę historię do końca, prawda?
– Jesteś niebywale uparty – stwierdziłam. – Tęskniłam za tym, byś opowiedział mi ją do końca, ale powstrzymywałam język, gdyż nie chciałam powodować sprzeczki.
Ojciec ciężko westchnął.
– No dobrze. Opowiem ci o nim jutro, w świetle dnia, kiedy odpocznę i nie będziemy musieli chodzić po mieście. – Wyciągnął rękę ze szklaneczką, wskazując oświetlone blanki murów obronnych, górujących nad hotelem. – Wtedy nadejdzie pora na opowieści. Zwłaszcza takie.
Późnym porankiem usiedliśmy kilkadziesiąt metrów nad skałami obmywanymi przez morze. Spieniona woda z hukiem uderzała w gigantyczne korzenie miasta. Listopadowe niebo było jasne i przypominało bardziej letnią porę niż późną jesień. Ojciec nałożył przeciwsłoneczne okulary, popatrzył na zegarek, złożył turystyczny przewodnik po mieście i czekał chwilę, aż minie nas grupa niemieckich turystów. Popatrzyłam na morze, na porośniętą drzewami wyspę, na błękitny horyzont. Stamtąd nadpływały okręty Wenecjan, przynosząc albo wojnę, albo propozycję handlu. Ich złoto-czerwone bandery lśniły nad błyszczącym w promieniach słońca morzem. Czekając na słowa mego ojca, poczułam strach. Zapewne statki, które wyobraziłam sobie na horyzoncie, nie były tylko barwnym widowiskiem. Dlaczego więc tak trudno jest mojemu ojcu rozpocząć opowieść?
4
– Jak już ci powiedziałem – odezwał się ojciec i kilka razy chrząknął – profesor Rossi był błyskotliwym naukowcem i moim prawdziwym przyjacielem. Nie chcę, abyś inaczej o nim myślała. Chyba popełniłem ogromny błąd, mówiąc ci o nim tak, jakby był trochę… szalony. Pamiętasz, że przekazał mi coś, w co trudno jest uwierzyć. To mnie do głębi poruszyło, miałem pełno wątpliwości, choć w wyrazie jego twarzy było coś, co budziło ufność. Kiedy skończył mówić, popatrzył na mnie przenikliwie.
«O co ci, do diabła, chodzi?" – wyjąkałem.
«Powtarzam – rzekł Rossi z naciskiem. – W Stambule odkryłem, że Dracula żyje".
Wytrzeszczyłem na niego oczy.