Rozdział 10
Myron miał trochę czasu przed odlotem.
Wypił kawę w Starbucksie w centrum miasta. Barman, który przyjął od niego zamówienie, miał ponurą minę, charakterystyczną dla przedstawicieli jego fachu. Kiedy podawał Myronowi drinka, podnosząc go z lady, jakby dźwigał ciężar całego świata, drzwi za nimi otworzyły się, głośno uderzając o ścianę. Barman przewrócił oczami.
Dziś było ich sześcioro. Szli, jakby brnęli przez głęboki śnieg, ze spuszczonymi głowami, wstrząsani drgawkami. Pociągali nosami i tarli szczęki. Czterej mężczyźni byli nieogoleni. Kobiety śmierdziały jak kocie siki.
Byli psychiczni. Naprawdę. Większość wieczorów spędzali w Essex Pines, szpitalu psychiatrycznym w sąsiednim miasteczku. Ich przywódca – gdziekolwiek szli, zawsze trzymał się z przodu – nazywał się Lany Kidwell. Jego grupa przeważnie włóczyła się po miasteczku. Livingstończycy nazywali ich Miejskimi Wariatami. Myron złośliwie myślał o nich jak o dziwacznym zespole rockowym: Litowy Larry i Kwintet Leczonych.
Dziś wydawali się mniej letargiczni niż zwykle, więc zapewne był to czas, gdy brali swoje lekarstwa. Larry był mocno pobudzony.
– Cześć, Myron – powiedział zbyt głośno.
– Co się dzieje, Larry?
– Tysiąc czterysta osiemdziesiąt siedem planet w dniu stworzenia, Myronie. Tysiąc czterysta osiemdziesiąt siedem. A ja nie zobaczyłem ani pensa. Wiesz, o czym mówię?
Myron kiwnął głową.
– Słyszę.
Larry Kidwell podszedł, powłócząc nogami. Długie, pozlepiane włosy sterczały mu spod kapelusza Indiany Jonesa. Miał blizny na twarzy. Znoszone niebieskie dżinsy opadły mu nisko, odsłaniając rowek między pośladkami, w którym można by zaparkować motocykl.
Myron ruszył do drzwi.
– Nie przejmuj się, Lany.
– Ty też, Myronie.
Wyciągnął rękę, żeby uścisnąć Myronowi dłoń. Reszta grupy zastygła, skupiając na Myronie spojrzenia szeroko otwartych i błyszczących od leków oczu. Myron wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Larry’ego. Ten przytrzymał go i przyciągnął do siebie. Oczywiście, miał nieświeży oddech.
– Następna planeta – szepnął – może być twoja. Tylko twoja.
– Dobrze wiedzieć, dzięki.
– Nie! – Wciąż szeptem, ale teraz ochrypłym. – Ta planeta. Ona ma sierp księżyca. On chce cię dostać. Wiesz, o czym mówię?
– Tak sądzę.
– Nie lekceważ tego.
Puścił Myrona, patrząc szeroko otwartymi oczami. Myron cofnął się o krok. Widział, że Larry jest pobudzony.
– W porządku, Larry.
– Pamiętaj o moim ostrzeżeniu, człowieku. On głaskał tam sierp księżyca. Rozumiesz? Nienawidzi cię tak bardzo, że głaskał tam sierp księżyca.
Myron nie znał pozostałych członków grupy, ale znał tragiczną historię Larry’ego. Larry Kidwell był od niego dwa lata starszy, chodzili do tej samej szkoły. Był bardzo lubiany. Niewiarygodnie dobrze grał na gitarze, miał powodzenie u dziewcząt i w ostatniej klasie chodził z Beth Finkelstein, najładniejszą dziewczyną w miasteczku. Reprezentował swoją klasę podczas Dni Livingston. Poszedł na Yale, uniwersytet będący alma mater jego ojca, i podobno ukończył pierwszy semestr z doskonałymi wynikami.
A potem wszystko diabli wzięli.
Najdziwniejsze i najstraszniejsze było to, w jaki sposób się to stało. W życiu Larry’ego nie wydarzyło się nic przerażającego. Nie przeżył żadnej rodzinnej tragedii. Nie narkotyzował się, nie pił ani nie rzuciła go dziewczyna.
Diagnoza lekarska: zaburzenia równowagi chemicznej.
Kto wie, od czego dostaje się raka? Tak samo było z Larrym. Po prostu był chory psychicznie. Choroba z początku miała łagodny przebieg, potem objawy się nasiliły, a później – mimo najlepszych chęci – nikt nie mógł już jej powstrzymać. Na drugim roku Larry zastawiał pułapki na szczury, żeby je jeść. Miał omamy. Nie skończył Yale. Były próby samobójcze, halucynacje i wszelkie inne problemy. Włamał się do czyjegoś domu, ponieważ „Clyzeci z planety trzysta dwadzieścia sześć” próbowali uwić tam sobie gniazdko. Lokatorzy byli wówczas w domu.
Od tej pory Larry Kidwell co pewien czas przechodził terapię. Podobno są takie chwile, kiedy jest najzupełniej normalny. Wtedy uświadamia sobie, kim się stał, i cierpi tak bardzo, że szarpie paznokciami swoją twarz – stąd te blizny – i krzyczy tak okropnie, że natychmiast podają mu środki uspokajające.
– W porządku – rzekł Myron. – Dzięki za ostrzeżenie. Myron ruszył do drzwi i opuścił bar. Wszedł do mieszczącej się obok pralni chemicznej Changów. Maxine Chang stała za kontuarem. Jak zawsze wyglądała na wyczerpaną i przepracowaną. Przy ladzie dwie kobiety w wieku Myrona rozmawiały o swoich dzieciach i uczelniach. Teraz wszyscy mówili tylko o tym. Co roku w kwietniu w Livingston głównym tematem rozmów były przyjęcia na uczelnie. Jeśli posłuchało się rodziców, można było dojść do wniosku, że gra toczyła się o najwyższą stawkę. Te tygodnie – te grube lub cienkie koperty znajdowane w skrzynkach na listy – decydowały o szczęściu i sukcesie ich potomstwa w całym przyszłym życiu.
– Ted wszedł na listę rezerwową Penn, ale dostał się na Leigh – powiedziała jedna.
– Uwierzysz, że Chip Thompson dostał się na Penn?
– Dzięki ojcu.
– Co? Och, czekaj, on kończył tę uczelnię, prawda?
– Dał im ćwierć miliona dolarów.
– Powinnam się domyślić. Chip miał nędzne wyniki.
– Słyszałam, że zatrudnili kogoś, żeby pisał mu prace.
– Powinnam była zrobić to samo dla Cole ‘a.
I tak dalej. Bez końca.
Myron skinął głową Maxine. Pani Chang zwykle witała go szerokim uśmiechem. Nie dziś.
– Roger! -zawołała.
Roger wyszedł z zaplecza
– Cześć, Myron.
– Co się dzieje, Roger?
– Chciałeś, żeby tym razem koszule zapakować do pudełka, tak?
– Tak.
– Zaraz przyniosę.
– Maxine – odezwała się jedna z kobiet. – Czy Roger dostał już odpowiedź z uczelni?
Maxine ledwie podniosła głowę.
– Dostał się do college u Rutgers – powiedziała. – Na innych jest na listach rezerwowych.
– No to gratulacje.
– Dziękuję.
Jednak nie wyglądała na zachwyconą.
– Maxine, czy nie on pierwszy w waszej rodzinie pójdzie na studia? – zapytała druga kobieta. Jej głos brzmiałby bardziej protekcjonalnie chyba tylko wtedy, kiedy zwracałaby się do psa. – Z pewnością to dla ciebie święto.
Maxine wypisała kwit.
– Gdzie jest na listach rezerwowych?
– W Princeton i Duke.
Słysząc nazwę swojej alma mater , Myron znów pomyślał o Aimee. Zaraz przypomniał mu się Larry i jego zwariowana gadka o planetach. Myron nie wierzył w złe znaki ani inne zabobony, ale nie lubił też kusić losu. Zastanawiał się, czy zadzwonić jeszcze raz do Aimee, ale właściwie po co? Myślał o minionej nocy, odtwarzając ją w myślach, zastanawiając się, co mógłby zrobić inaczej.
Roger – Myron zapomniał, że chłopak już skończył szkołę średnią – wrócił i wręczył mu pudełko z koszulami. Myron wziął je, powiedział Rogerowi, żeby zapisał należność na jego rachunek, i poszedł do drzwi. Wciąż miał sporo czasu do odlotu.
Tak więc pojechał na grób Brendy.
Z cmentarza wciąż było widać szkolne podwórko. Nie mógł się z tym pogodzić. Słońce mocno świeciło, jak zawsze kiedy tu przychodził, jakby drwiąc z jego ponurego nastroju. Nie dostrzegał innych odwiedzających. W pobliżu koparka kopała dół. Myron stał nieruchomo. Uniósł głowę i pozwoliłby słońce świeciło mu w twarz. Czuł jego promienie na swej twarzy. Brenda, oczywiście, nie czuła. Już nigdy nie poczuje.
Zwyczajna myśl, ale właśnie o to chodzi.
Brenda Slaughter miała zaledwie dwadzieścia sześć lat, gdy zginęła. Gdyby żyła, za dwa tygodnie ukończyłaby trzydzieści cztery lata. Zastanawiał się, co by robiła, gdyby dotrzymał słowa. Czy byłaby z nim.
Kiedy zginęła, kończyła staż z pediatrii. Metr osiemdziesiąt i oszałamiająca uroda. Mulatka, modelka. Miała właśnie zacząć zawodowo grać w koszykówkę, a jej twarz i figurę postanowiono wykorzystać jako reklamę odnowionej kobiecej drużyny. Ktoś jej groził. Właściciel drużyny wynajął Myrona, żeby ją chronił.
Dobra robota, gwiazdo superligi.
Stał ze spuszczoną głową i zaciśniętymi pięściami. Kiedy tu przychodził, nigdy nic do niej nie mówił. Nie siadał i nie próbował medytować ani nic takiego. Nie wspominał dobrych chwil ani jej uśmiechu, urody czy cudownej obecności. Samochody z warkotem przejeżdżały drogą. Na szkolnym podwórku było cicho. Nie bawiły się na nim dzieci. Myron stał bez ruchu.
Nie przyszedł tu dlatego, że wciąż ją opłakiwał. Przyszedł, ponieważ przestał to robić.
Już prawie nie pamiętał jej twarzy. Ten jeden pocałunek… kiedy przywoływał go z pamięci, wiedział, że to bardziej dzieło wyobraźni niż wspomnienie. W tym cały problem. Brenda Slaughter wymykała mu się. Wkrótce będzie tak, jakby nigdy nie istniała. Tak więc Myron nie przyszedł tu szukać pociechy czy w dowód szacunku. Przyszedł, ponieważ chciał odczuwać ból, chciałby rany się nie zagoiły. Pragnął wciąż odczuwać gniew, ponieważ przejście do porządku dziennego i pogodzenie się z tym, co jej się przydarzyło, było zbyt okropne.
Życie toczy się dalej. To dobrze, prawda? Płomień gniewu opada i powoli przygasa. Rany się goją. Kiedy jednak pozwalasz, żeby tak się stało, umiera też część twojej duszy.
Dlatego Myron stał tam i zaciskał pięści, aż zaczął drżeć. Wspominał ten słoneczny dzień, kiedy ją chowali, i okropny sposób, w jaki ją pomścił. Przywołał dawny gniew. Ten spadł na niego jak cios. Pod Myronem ugięły się kolana. Zachwiał się, ale nie upadł.
Pokpił sprawę Brendy. Chciał ją chronić. Za bardzo się starał – i w rezultacie doprowadził do jej śmierci.
Spoglądał na grób. Słońce wciąż mocno grzało, lecz zimny dreszcz przebiegł mu po krzyżu. Zadał sobie pytanie, dlaczego właśnie ten dzień wybrał na wizytę, a potem pomyślał o Aimee, o tym, jak się starał, jak za bardzo chciał ją chronić, i znów przeszedł go dreszcz, gdy pomyślał – z obawą – że może pozwoliłby to się powtórzyło.